W pierwszej chwili go nie poznał. Nie mógł uwierzyć, że ten pokiereszowany, brudny od krwi, pokryty licznymi sińcami i ranami chłopak to James Potter. Ten James Potter, który zawsze wydawał się być taki niepokonany, wygadany, silny. Ten James Potter, który każdego potrafił sobie owinąć wokół palca, którt tak potrafi wszystkim zakręcić, że nawet z najgorszej sytuacji odniesie korzyści, który kpił z niebezpieczeństwa, który, mimo nieprzejmowania się ryzykiem, zawsze wymykał się konsekwencjom z kpiącym uśmiechem na ustach. Jakaś część Regulusa poczuła satysfakcję na ten widok. Od zawsze nienawidził Pottera, odkąd to jego Syriusz zaczął uznawać za swojego brata, co wydawało się być całkowicie bezsensowne, gdyże sam nidy nie zrobił nic, by polepszyć kontakty z bratem, a Potter... nie dał mu nigdy powodów do nienawiści. Nigdy go nie atakował, nie prowokował, zwykle nawet nie odpowiadał na zaczepki, zapewne ze względu na Syriusza, który każdą konfrontację z bratem uważał za rozrywkę całkowicie zbędną. Mimo to, Regulus lubił myśleć, że to przez Pottera nie ma już brata. Był Ślizgonem, zwykle zrzucał winę na innych, nawet jeśli wiedział, że są najmniej winnymi osobami w całej sytuacji. Potter nigdy nic mu nie zrobił, często nawet powstrzymywał Syriusza przed zaatakowaniem go, gdy młodszy Black szukał zaczepki, co było niesamowicie irytujące. Co dokładnie było w tym denerwującego? Może to, że Regulus za wszelką cenę chciał mieć sensowny powód, by go znienawidzić, a ten gnojek, jak na złość, był całkowicie znośny! Cholerny, cholerny dupek! Nie powinien mu pomagać, ale Syriusz był jego bratem, obojętnie jak bardzo obydwaj nie próbowaliby się wypierać, a Regulus wiedział, że zależało mu na Potterze, co było całkowicie absurdalne. Przecież ten dupek troszczył się tylko o siebie, a wszystkimi ludźmi, którzy go otaczali, po prostu się bawił! I Syriusz przekona się o tym, wcześniej czy później.
Ale postanowił mu pomóc, choć jego brat absolutnie nie musiał o tym wiedzieć. Nikt nie musiał.
- A kim ty jesteś, że o tym decydujesz? - odezwał się, rozpoznany przez Regulusa po głosie, Evan Rosier, patrząc na Pottera z czymś, co można by nazwać (Regulus myślał o tym z niemałym obrzydzeniem) rozkoszą. Fu, to niemal pedalskie.
- To nie moja decyzja, a Czarnego Pana - oznajmił chłodno, dziękując w duchu za nazwisko, które pomogło mu bez większego problemu dostać się do najbardziej strzeżonego więźnia. - Z tego co wiem, to Bellatrix miała z niego wszystko wyciągnąć, a ona nie lubi, jak ktoś bawi się jej zabawkami - rzucił obojętnie, wzruszając ramionami.
- Idzie tu? - spytał jeden ze Śmierciożerców, którego Regulus słyszał po raz pierwszy w życiu.
- Owszem - odparł. Zauważył, że Potter drgnął nieznacznie, słysząc jego odwiedź. Czyli już miał z nią bliższe spotkanie. To nie było kłamstwo. Bellatrix miała się pojawić w celi Pottera razem z nim, gdy dowiedziała się, że ktoś bawi się jej ofiarą, ale została pilnie wezwana do Czarnego Pana, przez co wysyłała Regulusa samego, by w jej imieniu napomniał tych idiotów.
- Niech będzie - burknął Rosier i oddalił się wraz z kompanami. Kiedy tylko ich kroki ucichły, Regulus zbliżył się do Pottera, wyciągając różdżkę i przystawiając ją do jednej z otwartych ran na jego policzku. Ten zadrżał na ten dotyk, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie, jakby już przygotowywał się na fale bólu, która jednak nie miała nadejść. Mruknął pod nosem zaklęcie leczące i chwilę później rany starszego bruneta zabliźniły się. Dobre pięć minut zajęło mu opartywanie ran Pottera, który co jakiś czas pojękiwał cicho z bólu. W końcu, gdy udało mu się całkowicie zatamować krwawienie, delikatnie zsunął z oczu Pottera opaskę. Drugi chłopak przez chwilę zaciskał powieki, a kiedy rozchylił je słabo, oczom Regulusa ukazało się jego mętne spojrzenie. Zdawał się nie rozumieć tego co się dzieje. To może i lepiej, nie będzie nic pamiętał.
- C-co...? - zaczął zachrypniętym głosem Potter, jednak Black uciszył go cichym sykięciem.
- Nic nie mów - pouczył, wyciągając z kieszeni niewielką fiolkę z niebieskim płynem. Przystawił ją do ust drugiego chłopaka, jednak ten zacisnął mocno wargi, nie pozwalając na wlanie eliksiru do jego ust. Regulus westchnął zirytowany, choć nie dziwił mu się specjalnie. Ale teraz nie miał czasu na zbędne namawianie i proszenie. Siłą wlał płyn do ust Pottera, po czym zatkał mu dłonią nos i usta. On przełknął wszystko, kaszląc. Eliksir natychmiast zaczął działać, blada skóra chłopka powoli zaczęła odzyskiwać swoją jansą, zdrową barwę, a z oczu zniknęły oznaki bólu. Potter skierował na Regulusa wciąż nieprzytomne spojrzenie i odezwał się cicho:
- Czemu?
Nie rozpoznał go. Gdyby to zrobił, domyśliłby się czemu. Nie był przecież głupi, zrozumiałby, że Regulus rozmawiał z Syriuszem. Chociaż... w tamtej chwili Potter znajdował się w tak krytycznym stanie, że Regulus zdziwiłby się gdyby potrafił dodać dwa do dwóch w wersji dosłownej, a co dopiero w przenośnej.
- Miałeś nic nie mówić - upomniał go, zamiast odpowiedzieć.
- Syriusz.
Kolejne, wypowiedziane przez Pottera, słowo sprawiło, że Regulus drgnął, nieznacznie wytrącony z równowagi tym szybkim, jak na jego stan, połączeniem faktów. Ale nie tracił nadziei, że Gryfon po prostu bełkocze przypadkowe słowa.
- Co z nim? - spytał, niemal krzywiąc się przez usłyszenie własnego głosu, który był zbyt miękki i zbyt delikatny, jakby mówił do małego dziecka.
- Lusterko... d-dwu... dwukierunkowe, o-on ma drugie - wyszeptał Potter, ledwie potrafiąc sklecić zdanie. Regulus kiwnął głową.
Zrozumiał.
Sięgnął do kieszeni Gryfona, jednak lusterko znalazł dopiero za drugim razem. Było niewielkie, prostokątne, niepozorne, jednak Regulus nie miał zbyt dużo czasu, by mu się przyjrzeć, słyszał kroki Bellatrix.
- Syriusz - szepnął do lusterka, po czym natychmiast wcisnął je między plecy Pottera, a oparcie krzesła. Następnie machnął różdżką, a wokół oczu Pottera znów zacisnęła się opaska. Odsunął się w chwili, w której drzwi do celi otworzyły się.
- No i jak tam nasz jeniec? - odezwała się Bellatrix, wyciągając różdżkę z rękawa. Regulus wzruszył ramionami, zerkając na widoczny kawałek lusterka, w którym już widniała twarz jego brata, który najwidoczniej zrozumiał, że ma siedzieć cicho. Nie obawiał się, że Bellatrix je zauważy, gdyby go tam nie umieścił, sam by się nie zorientował. - Widzę, że pozbyłeś się tych idiotów. Dobra robota, możesz odejść.
Regulus skinął sztywno głową i odszedł bez słowa.
Długo po opuszczeniu komnaty jeszcze słyszał krzyki Pottera, ale nie miał zamiaru zareagować już w żaden sposób.
Postanowił zapomnieć o całym tym zdarzeniu.
Ale postanowił mu pomóc, choć jego brat absolutnie nie musiał o tym wiedzieć. Nikt nie musiał.
- A kim ty jesteś, że o tym decydujesz? - odezwał się, rozpoznany przez Regulusa po głosie, Evan Rosier, patrząc na Pottera z czymś, co można by nazwać (Regulus myślał o tym z niemałym obrzydzeniem) rozkoszą. Fu, to niemal pedalskie.
- To nie moja decyzja, a Czarnego Pana - oznajmił chłodno, dziękując w duchu za nazwisko, które pomogło mu bez większego problemu dostać się do najbardziej strzeżonego więźnia. - Z tego co wiem, to Bellatrix miała z niego wszystko wyciągnąć, a ona nie lubi, jak ktoś bawi się jej zabawkami - rzucił obojętnie, wzruszając ramionami.
- Idzie tu? - spytał jeden ze Śmierciożerców, którego Regulus słyszał po raz pierwszy w życiu.
- Owszem - odparł. Zauważył, że Potter drgnął nieznacznie, słysząc jego odwiedź. Czyli już miał z nią bliższe spotkanie. To nie było kłamstwo. Bellatrix miała się pojawić w celi Pottera razem z nim, gdy dowiedziała się, że ktoś bawi się jej ofiarą, ale została pilnie wezwana do Czarnego Pana, przez co wysyłała Regulusa samego, by w jej imieniu napomniał tych idiotów.
- Niech będzie - burknął Rosier i oddalił się wraz z kompanami. Kiedy tylko ich kroki ucichły, Regulus zbliżył się do Pottera, wyciągając różdżkę i przystawiając ją do jednej z otwartych ran na jego policzku. Ten zadrżał na ten dotyk, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie, jakby już przygotowywał się na fale bólu, która jednak nie miała nadejść. Mruknął pod nosem zaklęcie leczące i chwilę później rany starszego bruneta zabliźniły się. Dobre pięć minut zajęło mu opartywanie ran Pottera, który co jakiś czas pojękiwał cicho z bólu. W końcu, gdy udało mu się całkowicie zatamować krwawienie, delikatnie zsunął z oczu Pottera opaskę. Drugi chłopak przez chwilę zaciskał powieki, a kiedy rozchylił je słabo, oczom Regulusa ukazało się jego mętne spojrzenie. Zdawał się nie rozumieć tego co się dzieje. To może i lepiej, nie będzie nic pamiętał.
- C-co...? - zaczął zachrypniętym głosem Potter, jednak Black uciszył go cichym sykięciem.
- Nic nie mów - pouczył, wyciągając z kieszeni niewielką fiolkę z niebieskim płynem. Przystawił ją do ust drugiego chłopaka, jednak ten zacisnął mocno wargi, nie pozwalając na wlanie eliksiru do jego ust. Regulus westchnął zirytowany, choć nie dziwił mu się specjalnie. Ale teraz nie miał czasu na zbędne namawianie i proszenie. Siłą wlał płyn do ust Pottera, po czym zatkał mu dłonią nos i usta. On przełknął wszystko, kaszląc. Eliksir natychmiast zaczął działać, blada skóra chłopka powoli zaczęła odzyskiwać swoją jansą, zdrową barwę, a z oczu zniknęły oznaki bólu. Potter skierował na Regulusa wciąż nieprzytomne spojrzenie i odezwał się cicho:
- Czemu?
Nie rozpoznał go. Gdyby to zrobił, domyśliłby się czemu. Nie był przecież głupi, zrozumiałby, że Regulus rozmawiał z Syriuszem. Chociaż... w tamtej chwili Potter znajdował się w tak krytycznym stanie, że Regulus zdziwiłby się gdyby potrafił dodać dwa do dwóch w wersji dosłownej, a co dopiero w przenośnej.
- Miałeś nic nie mówić - upomniał go, zamiast odpowiedzieć.
- Syriusz.
Kolejne, wypowiedziane przez Pottera, słowo sprawiło, że Regulus drgnął, nieznacznie wytrącony z równowagi tym szybkim, jak na jego stan, połączeniem faktów. Ale nie tracił nadziei, że Gryfon po prostu bełkocze przypadkowe słowa.
- Co z nim? - spytał, niemal krzywiąc się przez usłyszenie własnego głosu, który był zbyt miękki i zbyt delikatny, jakby mówił do małego dziecka.
- Lusterko... d-dwu... dwukierunkowe, o-on ma drugie - wyszeptał Potter, ledwie potrafiąc sklecić zdanie. Regulus kiwnął głową.
Zrozumiał.
Sięgnął do kieszeni Gryfona, jednak lusterko znalazł dopiero za drugim razem. Było niewielkie, prostokątne, niepozorne, jednak Regulus nie miał zbyt dużo czasu, by mu się przyjrzeć, słyszał kroki Bellatrix.
- Syriusz - szepnął do lusterka, po czym natychmiast wcisnął je między plecy Pottera, a oparcie krzesła. Następnie machnął różdżką, a wokół oczu Pottera znów zacisnęła się opaska. Odsunął się w chwili, w której drzwi do celi otworzyły się.
- No i jak tam nasz jeniec? - odezwała się Bellatrix, wyciągając różdżkę z rękawa. Regulus wzruszył ramionami, zerkając na widoczny kawałek lusterka, w którym już widniała twarz jego brata, który najwidoczniej zrozumiał, że ma siedzieć cicho. Nie obawiał się, że Bellatrix je zauważy, gdyby go tam nie umieścił, sam by się nie zorientował. - Widzę, że pozbyłeś się tych idiotów. Dobra robota, możesz odejść.
Regulus skinął sztywno głową i odszedł bez słowa.
Długo po opuszczeniu komnaty jeszcze słyszał krzyki Pottera, ale nie miał zamiaru zareagować już w żaden sposób.
Postanowił zapomnieć o całym tym zdarzeniu.
"Dobre uczynki mogą ranić bardziej niż cokolwiek innego."
Margit Sandemo
James był bardziej niż skołowany.
Niewyraźny zarys jakiejś postaci majaczył mu w pamięci, niczym senna zjawa, która nadeszła niespodziewanie i odeszła w ten sam sposób. Wszystko było zamazane i niewyraźne, zupełnie jakby patrzył na świat przez zamgloną szybę, dopóki nie poczuł gorzkiego smaku specyfiku w ustach. Potem powoli zaczynał odzyskiwać ostrość widzenia, ból ustępował krok po kroku, przynosząc tyle ulgi, że niemal zakręciło mu się w głowie. Już niemal widział wyraźnie, już był blisko rozpoznania tej postaci, ale nie było mu to dane. Zanim zdążył cokolwiek z sobą połączyć ta cholerna opaska znów zacisnęła się wokół jego oczu, przez co jedynym co zapamiętał były szare, podejrzanie znajome tęczówki. Z początku za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, skąd je zna, ale wiedział, że z jakiegoś powodu kojarzą mu się dobrze. I dopiero po jakimś czasie, nie wiedział dokładnie po jakim, zdał sobie sprawę, że Syriusz ma takie oczy. Dokładnie takiego samego kształtu i koloru, jak burzowe niebo. Znał te oczy, cholernie dokładnie znał te oczy, tylko skąd u licha wziął się tu Syriusz!? Niby jak? Że niby przyszedł i tak po prostu zniknął!? To niemożliwe, Łapa nie mógł tu być.
To było chore.
Mimo to, czuł lusterko dwukierunkowe za plecami zamiast w kieszeni.
- I jak ci się podobała zabawa z moimi kolegami, bohaterze? - usłyszał szept Bellatrix, zabarwiony obrzydliwą nutką fascynacji.
- Znam lepsze rozrywki - rzucił, czując przyjemny napływ sił, po zażyciu eliksiru. - Ale jeśli tu takie panują zwy... - urwał, gdy po całym jego ciele rozszedł się potworny, ale tak dobrze mu po dwóch tygodniach znany, ból. Zacisnął zęby, w jakiś obłędny sposób przyzwyczajony do tego uciążliwego pieczenia, szczypania i rozrywania całego ciała. Mógł tylko przyjąć ten ból i upokorzenie. Nic więcej.
- Powinieneś trzymać język za zębami, nie sądzisz? - zakpiła dziewczyna, wbijając paznokieć w jego świeżo zabliźnioną ranę i otwierając ją na nowo. Krzyknął krótko, choć był na to przygotowany.
- Ty powinnaś trzymać łapska przy sobie - wycedził przez zaciśnięte zęby.
Parszywa suka.
- Ojejciu, jejciu. Bo się wystraszę - zakpiła.
Nie ma tak dobrze.
Jestem cholernym Jamesem Potterem! Coś wymyślę!
- Te wasze środki bezpieczeństwa są chyba lekko przesadzone, nie sądzisz? - spytał, sam zdziwiony tym jak uwodzicielsko zabrzmiał nagle jego głos.
Masz do mnie słabość? Ha, twój błąd, suko.
- Przesadzone, taak? - zapytała Bellatrix, próbując ukryć podekscytowanie w głosie. - Czemu tak sądzisz?
- Przez tę opaskę nie mogę nawet zobaczyć twojej buźki, Bello, a z jakiegoś powodu, czuję, że strażnicy się na mnie obleśne gapią - powiedział, dokładnie dobierając słowa. To cud, że jeszcze nie zrozumiała jego małej manipulacji. - Ilu ich tam jest? Siedmiu? Ośmiu? - spytał, wiedząc, że dzięki lusterku Syriusz słyszy każde jego słowo.
- Tylko sześciu - odparła dziewczyna. James niemal się skrzywił, czując jej pełne pożądania spojrzenie na swojej twarzy.
- Tylko? Wow, czuję się niedoceniony - oznajmił, tłumiąc odruch wymiotny.
- Jest ich znacznie więcej, o różnych porach. W nocy, czyli teraz, najmniej - wyjaśniła.
Tyle mu wystarczyło. Zebrał w sobie resztki sił i energii, by silnym szarpnięciem przewalić się wraz z krzesłem i Bellatrix na ziemię. Ona krzyknęła cicho, otumaniona chwilowo i przygnieciona ciężarem stołka. Różdżka wypadła jej z dłoni i potoczyła się pare stóp dalej, a dwukierunkowe lusterko wylądowało tuż przed twarzą Jamesa, który spojrzał na nie z bólem. Wciąż odbijał się w nim Syriusz.
- Gdzie, Jim? - spytał zduszonym szeptem Black.
- Nie wiem - odparł rozpaczliwie Potter, czując nieznośny ucisk w okolicach klatki piersiowej na widok rozpaczy na twarzy przyjecia. - Stary dom, opuszczony, duży. Nie wiem, przepraszam, Łapo, ja... - nie skończył. I tak by nie wiedział, jak. Drżał na całym ciele, łzy zaszkliły mu się w oczach, jednak nie pozwolił im wypłynąć. Po raz pierwszy, z pełną mocą zdał sobie sprawę z tego, że może już nigdy nie zobaczyć swoich przyjaciół. Czuł, że coś się zaraz skończy. Nie wiedział co, kiedy i jak, ale wiedział, że usilnie zbliża się koniec czegoś, czego wcale nie chciał kończyć. To tak jak w chwili, gdy dochodzisz do ostatniego rozdziału ukochanej książki i wiesz, że przy ostatnim słowie wszystko się zawali. I chociaż masz świadomość, że koniec oznacza jakiś początek, nie chcesz lgnąć w to dalej, a robisz to, bo wiesz, że tak trzeba.
James czuł, że ta część jego historii zmierza właśnie ku końcowi. Teraz, gdy miał przed oczami pobladłą twarz Syriego, poczuł to z całą siłą.
- No proszę - usłyszał nad głową kpiąc głos Bellatrix, która najwidoczniej już otrząsnęła się po upadku. Jedno machnięcie różdżką i z lusterka została tylko kupka piasku. - Ciesz się, że jesteś potrzebny dziś Czarnemu Panu, Potter. Ma dla ciebie niezwykłą niespodziankę.
Tak bardzo chciał zapomnieć, że to kiedykolwiek się działo.
Niewyraźny zarys jakiejś postaci majaczył mu w pamięci, niczym senna zjawa, która nadeszła niespodziewanie i odeszła w ten sam sposób. Wszystko było zamazane i niewyraźne, zupełnie jakby patrzył na świat przez zamgloną szybę, dopóki nie poczuł gorzkiego smaku specyfiku w ustach. Potem powoli zaczynał odzyskiwać ostrość widzenia, ból ustępował krok po kroku, przynosząc tyle ulgi, że niemal zakręciło mu się w głowie. Już niemal widział wyraźnie, już był blisko rozpoznania tej postaci, ale nie było mu to dane. Zanim zdążył cokolwiek z sobą połączyć ta cholerna opaska znów zacisnęła się wokół jego oczu, przez co jedynym co zapamiętał były szare, podejrzanie znajome tęczówki. Z początku za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, skąd je zna, ale wiedział, że z jakiegoś powodu kojarzą mu się dobrze. I dopiero po jakimś czasie, nie wiedział dokładnie po jakim, zdał sobie sprawę, że Syriusz ma takie oczy. Dokładnie takiego samego kształtu i koloru, jak burzowe niebo. Znał te oczy, cholernie dokładnie znał te oczy, tylko skąd u licha wziął się tu Syriusz!? Niby jak? Że niby przyszedł i tak po prostu zniknął!? To niemożliwe, Łapa nie mógł tu być.
To było chore.
Mimo to, czuł lusterko dwukierunkowe za plecami zamiast w kieszeni.
- I jak ci się podobała zabawa z moimi kolegami, bohaterze? - usłyszał szept Bellatrix, zabarwiony obrzydliwą nutką fascynacji.
- Znam lepsze rozrywki - rzucił, czując przyjemny napływ sił, po zażyciu eliksiru. - Ale jeśli tu takie panują zwy... - urwał, gdy po całym jego ciele rozszedł się potworny, ale tak dobrze mu po dwóch tygodniach znany, ból. Zacisnął zęby, w jakiś obłędny sposób przyzwyczajony do tego uciążliwego pieczenia, szczypania i rozrywania całego ciała. Mógł tylko przyjąć ten ból i upokorzenie. Nic więcej.
- Powinieneś trzymać język za zębami, nie sądzisz? - zakpiła dziewczyna, wbijając paznokieć w jego świeżo zabliźnioną ranę i otwierając ją na nowo. Krzyknął krótko, choć był na to przygotowany.
- Ty powinnaś trzymać łapska przy sobie - wycedził przez zaciśnięte zęby.
Parszywa suka.
- Ojejciu, jejciu. Bo się wystraszę - zakpiła.
Nie ma tak dobrze.
Jestem cholernym Jamesem Potterem! Coś wymyślę!
- Te wasze środki bezpieczeństwa są chyba lekko przesadzone, nie sądzisz? - spytał, sam zdziwiony tym jak uwodzicielsko zabrzmiał nagle jego głos.
Masz do mnie słabość? Ha, twój błąd, suko.
- Przesadzone, taak? - zapytała Bellatrix, próbując ukryć podekscytowanie w głosie. - Czemu tak sądzisz?
- Przez tę opaskę nie mogę nawet zobaczyć twojej buźki, Bello, a z jakiegoś powodu, czuję, że strażnicy się na mnie obleśne gapią - powiedział, dokładnie dobierając słowa. To cud, że jeszcze nie zrozumiała jego małej manipulacji. - Ilu ich tam jest? Siedmiu? Ośmiu? - spytał, wiedząc, że dzięki lusterku Syriusz słyszy każde jego słowo.
- Tylko sześciu - odparła dziewczyna. James niemal się skrzywił, czując jej pełne pożądania spojrzenie na swojej twarzy.
- Tylko? Wow, czuję się niedoceniony - oznajmił, tłumiąc odruch wymiotny.
- Jest ich znacznie więcej, o różnych porach. W nocy, czyli teraz, najmniej - wyjaśniła.
Tyle mu wystarczyło. Zebrał w sobie resztki sił i energii, by silnym szarpnięciem przewalić się wraz z krzesłem i Bellatrix na ziemię. Ona krzyknęła cicho, otumaniona chwilowo i przygnieciona ciężarem stołka. Różdżka wypadła jej z dłoni i potoczyła się pare stóp dalej, a dwukierunkowe lusterko wylądowało tuż przed twarzą Jamesa, który spojrzał na nie z bólem. Wciąż odbijał się w nim Syriusz.
- Gdzie, Jim? - spytał zduszonym szeptem Black.
- Nie wiem - odparł rozpaczliwie Potter, czując nieznośny ucisk w okolicach klatki piersiowej na widok rozpaczy na twarzy przyjecia. - Stary dom, opuszczony, duży. Nie wiem, przepraszam, Łapo, ja... - nie skończył. I tak by nie wiedział, jak. Drżał na całym ciele, łzy zaszkliły mu się w oczach, jednak nie pozwolił im wypłynąć. Po raz pierwszy, z pełną mocą zdał sobie sprawę z tego, że może już nigdy nie zobaczyć swoich przyjaciół. Czuł, że coś się zaraz skończy. Nie wiedział co, kiedy i jak, ale wiedział, że usilnie zbliża się koniec czegoś, czego wcale nie chciał kończyć. To tak jak w chwili, gdy dochodzisz do ostatniego rozdziału ukochanej książki i wiesz, że przy ostatnim słowie wszystko się zawali. I chociaż masz świadomość, że koniec oznacza jakiś początek, nie chcesz lgnąć w to dalej, a robisz to, bo wiesz, że tak trzeba.
James czuł, że ta część jego historii zmierza właśnie ku końcowi. Teraz, gdy miał przed oczami pobladłą twarz Syriego, poczuł to z całą siłą.
- No proszę - usłyszał nad głową kpiąc głos Bellatrix, która najwidoczniej już otrząsnęła się po upadku. Jedno machnięcie różdżką i z lusterka została tylko kupka piasku. - Ciesz się, że jesteś potrzebny dziś Czarnemu Panu, Potter. Ma dla ciebie niezwykłą niespodziankę.
Tak bardzo chciał zapomnieć, że to kiedykolwiek się działo.
"Wszelki ból jest złem, ale nie każdego bólu należy unikać"
Epikur
Syriusz z absolutnym przerażeniem wpatrywał się w lusterko, w którym teraz odbijała się tylko jego twarz. Ale co z tego, jeśli on przed oczami miał tylko pokryte krwią i ranami oblicze Jima? Nie potrafił zdecydować, czy jest bardziej przerażony, rozżalony, czy wściekły. Kiedy to wszystko zaszło tak daleko? Kiedy minął trzeci tydzień bez Jima, kiedy on się tak zmienił? Nie miał nawet czasu na szukanie odpowiedzi na kłębiące się w jego głowie pytania. Wstał ze swojego łóżka i rzucił się w stronę drzwi. Zawahał się, kiedy był na holu. Co by powiedział Dumbledore? Zareagowałby tak, jak chciałby tego Syriusz, czy ze stoickim spokojem oznajmiłby, że te informacje mogą być przydatne, a resztą zajmą się sami? Samo pomyślnie o drugiej opcji sprawiło, że krew w nim buzowała. Przez trzy tygodnie nawet palcem nie kiwnęli, żeby pomóc Jimowi, siedzą tylko wygodnie i gdybają! Miał tego serdecznie dość. Tej bezczynności, bezradności i umywania od wszystkiego rąk.
Machnął ręką, mrucząc pod nosem zaklęcie, które szybko i bezboleśnie przeniosło go do zamku Założycieli. Dokładnie do komnat Ravenclaw, gdzie, jak się okazało, wszyscy byli wraz z Mike'iem i Remusem.
- Hej, Syriuszu - odezwała się Helga, wysyłając mu piękny, promienny uśmiech. - Coś się stało? - spytała, widząc jego raczej niewesoły wyraz twarzy. Nie odpowiedział. Potrzebował chwili czasu, by ubrać to wszystko w słowa.
- Łapo, wszystko gra? - zapytał wyraźnie zaniepokojony Mike.
- Coś z Jamesem - stwierdził cicho Remus. Black kiwnął głową i zaczął mówić.
- Rozmawiałem z nim - oznajmił cicho, na co wszyscy obecni wlepili w niego swoje spojrzenia. - Przez lusterko, w nocy pilnuje go siedmiu Śmierciożerców. Jest w starym, dużym opuszczonym domu - powiedział, dokładnie powtarzając w myślach słowa Jima. Syriusz sam był pod wyrażeniem swojego opanowania w głosie.
- Stary, duży, opuszczony dom? - upewnił się Salazar, który jako jedyny skupił się na tym co było w tej chwili naprawdę ważne - czyli na Rogaczu.
- Tak, nie wiedział dokładnie gdzie jest ten dom, ale to i tak coś, nie? - rzucił. Założyciele wymienili między sobą posępne spojrzenia. - Co? O co chodzi? - zdziwił się Black.
- Um... jakim cudem się skontaktowaliście? - spytała Rowena. - W sensie... on był związany, prawda? - dodała. Syriusz zawahał się. Faktycznie, o tym nie pomyślał. Jak James wysłał do niego wiadomość? Przecież gdyby tylko miał możliwość używania rąk, mógłby się rozwiązać, więc jak wyciągnął lusterko z kieszeni?
Chociaż, czy to ważne!? Miał informacje, które mogły mu pomóc odnaleźć Jimmy'ego, więc nie miał zamiaru czekać.
- Był związany, ale może miał jakąś władzę w rękach. Zresztą, co z tego? - burknął zirytowany. - Nieważne jak... co z wami!? - wykrzyknął, widząc, że znów wymieniają dziwne spojrzenia.
- Nie brzmi ci to podejrzanie? - spytał cicho Godryk. Syriusz nie odpowiedział.
- Wy też sądzicie, że to pułapka? - mruknął zamiast tego w stronę Mike'a i Remusa. Ten pierwszy westchnął tylko, a Lupin odezwał się cicho.
- Albo mamy szczęście, albo ktoś chce, żebyśmy je mieli - zauważył. Łapa przez chwilę otwierał i zamykał usta, nie wiedząc co na to odpowiedzieć, aż wypalił:
- Nawet jeśli, to co? Nie obchodzi mnie czy to pułapka, czy nie. Dają nam szansę na znalezienia Jima, więc obojętnie co będzie, mam zamiar ją wykorzystać - oznajmił.
- Dobra, Syriusz ma rację - stwierdziła Helga. - Pułapkami zajmiemy się później, jak już James będzie bezpieczny - dodała.
- Racja. Czyli... stary, duży dom - powtórzył słowa Łapy Salazar. - Gdzie, z miejsc, które znaleźliśmy, jest taki? - spytał. Godryk w odpowiedzi przywołał do nich mapę i wskazał kilka miejsc.
- Wapping, Hayes i Little Hangleton - powiedział, pokazując wymienione miejsca. Slytherin zmarszczył brwi.
- Little Hangleton? Czekaj, ja skądś kojarzę tą nazwę - mruknął, patrząc w jeden punkt za oknem.
- Mieszkaliśmy tam jako dzieci - wtrąciła Rowena. - Ja i Sal znamy się od urodzenia - wyjaśniła, odpowiadając na zaciekawione spojrzenia trójki Huncwotów. - Jak mieliśmy po siedem lat moi rodzice się wyprowadzili, a potem odnowiliśmy z Salem kontakt w szkole w Estoni, tam poznaliśmy Helgę i Godryka i... dalej znacie historię. Pamiętam, że w Little Hangleton byli ludzie, którzy budowali taki gigantyczny dwor, tylko nie pamiętam dokładnie, jak się nazywali. Chyba...
- Hatchett - wtrącił ponuro Sal. - Mieli strasznie rozpustną córkę, było głośno jak zaszła w ciążę z takim jednym podróżnikiem. Ich rodzice zmusili ich do małżeństwa, kurcze, jak mu było... Ralfie... Roddle... - zaczął, jednak zamarł nagle. Milczał dobre pół minuty, wypatrując się tępo przed siebie z wyrazem olśnienia na ściany.
- No co? - spytał w końcu Mike. - Co jest?
- Riddle - wyszeptał Slytherin, przykładając dłoń do czoła. - Riddle, no jasne! - wykrzyknął. - Little Hangleton to dom ojca Voldemorta.
Machnął ręką, mrucząc pod nosem zaklęcie, które szybko i bezboleśnie przeniosło go do zamku Założycieli. Dokładnie do komnat Ravenclaw, gdzie, jak się okazało, wszyscy byli wraz z Mike'iem i Remusem.
- Hej, Syriuszu - odezwała się Helga, wysyłając mu piękny, promienny uśmiech. - Coś się stało? - spytała, widząc jego raczej niewesoły wyraz twarzy. Nie odpowiedział. Potrzebował chwili czasu, by ubrać to wszystko w słowa.
- Łapo, wszystko gra? - zapytał wyraźnie zaniepokojony Mike.
- Coś z Jamesem - stwierdził cicho Remus. Black kiwnął głową i zaczął mówić.
- Rozmawiałem z nim - oznajmił cicho, na co wszyscy obecni wlepili w niego swoje spojrzenia. - Przez lusterko, w nocy pilnuje go siedmiu Śmierciożerców. Jest w starym, dużym opuszczonym domu - powiedział, dokładnie powtarzając w myślach słowa Jima. Syriusz sam był pod wyrażeniem swojego opanowania w głosie.
- Stary, duży, opuszczony dom? - upewnił się Salazar, który jako jedyny skupił się na tym co było w tej chwili naprawdę ważne - czyli na Rogaczu.
- Tak, nie wiedział dokładnie gdzie jest ten dom, ale to i tak coś, nie? - rzucił. Założyciele wymienili między sobą posępne spojrzenia. - Co? O co chodzi? - zdziwił się Black.
- Um... jakim cudem się skontaktowaliście? - spytała Rowena. - W sensie... on był związany, prawda? - dodała. Syriusz zawahał się. Faktycznie, o tym nie pomyślał. Jak James wysłał do niego wiadomość? Przecież gdyby tylko miał możliwość używania rąk, mógłby się rozwiązać, więc jak wyciągnął lusterko z kieszeni?
Chociaż, czy to ważne!? Miał informacje, które mogły mu pomóc odnaleźć Jimmy'ego, więc nie miał zamiaru czekać.
- Był związany, ale może miał jakąś władzę w rękach. Zresztą, co z tego? - burknął zirytowany. - Nieważne jak... co z wami!? - wykrzyknął, widząc, że znów wymieniają dziwne spojrzenia.
- Nie brzmi ci to podejrzanie? - spytał cicho Godryk. Syriusz nie odpowiedział.
- Wy też sądzicie, że to pułapka? - mruknął zamiast tego w stronę Mike'a i Remusa. Ten pierwszy westchnął tylko, a Lupin odezwał się cicho.
- Albo mamy szczęście, albo ktoś chce, żebyśmy je mieli - zauważył. Łapa przez chwilę otwierał i zamykał usta, nie wiedząc co na to odpowiedzieć, aż wypalił:
- Nawet jeśli, to co? Nie obchodzi mnie czy to pułapka, czy nie. Dają nam szansę na znalezienia Jima, więc obojętnie co będzie, mam zamiar ją wykorzystać - oznajmił.
- Dobra, Syriusz ma rację - stwierdziła Helga. - Pułapkami zajmiemy się później, jak już James będzie bezpieczny - dodała.
- Racja. Czyli... stary, duży dom - powtórzył słowa Łapy Salazar. - Gdzie, z miejsc, które znaleźliśmy, jest taki? - spytał. Godryk w odpowiedzi przywołał do nich mapę i wskazał kilka miejsc.
- Wapping, Hayes i Little Hangleton - powiedział, pokazując wymienione miejsca. Slytherin zmarszczył brwi.
- Little Hangleton? Czekaj, ja skądś kojarzę tą nazwę - mruknął, patrząc w jeden punkt za oknem.
- Mieszkaliśmy tam jako dzieci - wtrąciła Rowena. - Ja i Sal znamy się od urodzenia - wyjaśniła, odpowiadając na zaciekawione spojrzenia trójki Huncwotów. - Jak mieliśmy po siedem lat moi rodzice się wyprowadzili, a potem odnowiliśmy z Salem kontakt w szkole w Estoni, tam poznaliśmy Helgę i Godryka i... dalej znacie historię. Pamiętam, że w Little Hangleton byli ludzie, którzy budowali taki gigantyczny dwor, tylko nie pamiętam dokładnie, jak się nazywali. Chyba...
- Hatchett - wtrącił ponuro Sal. - Mieli strasznie rozpustną córkę, było głośno jak zaszła w ciążę z takim jednym podróżnikiem. Ich rodzice zmusili ich do małżeństwa, kurcze, jak mu było... Ralfie... Roddle... - zaczął, jednak zamarł nagle. Milczał dobre pół minuty, wypatrując się tępo przed siebie z wyrazem olśnienia na ściany.
- No co? - spytał w końcu Mike. - Co jest?
- Riddle - wyszeptał Slytherin, przykładając dłoń do czoła. - Riddle, no jasne! - wykrzyknął. - Little Hangleton to dom ojca Voldemorta.
"Nie wiem, kim był mój dziadek; bardziej interesuje mnie kim będzie mój wnuk."
Abraham Lincoln
Wcześniejszy ból był niczym.
Tysiące Cruciatusów rzuconych na raz nie równało się z tym co przechodził w tej chwili. Ból paraliżował całe jego bezsilne i poranione ciało, rozchodząc się z lewego przedramienia po całym organizmie, przez co był pewien, że jego skóra rozrywa się na strzępy i zrasta, tylko po to, by móc spłonąć niczym oblana kwasem. Tlen stał się trującą substancją, która niemal z przymusu wsiąkała do jego płuc, rozsadzając go od środka, by żadnej części jego ciała nie zabrakło tego wypalającego wstydem bólu. Czyjś krzyk rozsadzał mu czaszkę, ledwo był świadomy faktu, że to on krzyczał, spychając tylu dniowy upór marne. Ale już nie potrafił z tym walczyć. Nie miał siły na opór, chciał się poddać, zniknąć, umrzeć. Cokolwiek, byleby tylko nie musieć znosić tego. Łzy, niczym żrąca trucizna, zdawały się wypalać dziury w jego twarzy, spływając niemalże strumieniami na ubrudzoną jego krwią posadzkę.
Drżał, czując brutalny nacisk obcej magii, która próbowała przejąć jego i użyć do własnych, nieznanych Potterowi celów. Opierał się niemal instynktownie, a może raczej nie on, a jego magia, która po spędzeniu trzech tygodni na uwięzi, ograniczona przez te cholerne kajdany, była gotowa bronić się tak długo, jak tylko będzie trwał atak z zewnątrz. To było najgorsze. Jego własna moc i napastnika zrobiły sobie z jego ciała pole bitwy, walcząc zawzięcie o dominację i nie mając zamiaru odpuścić, dopóki on sam nie odpłynie w agonii. Umierał od środka, słyszał kroki śmierci, która zbliżała się bezlitośnie, czuł nad sobą obecność Losu, który przyglądał się grze między życiem, a śmiercią, naigrywując z jedynego przegranego w tej rozrywce, którym był James. Nigdy wcześniej nie czuł się tak pokonany, rozbrojony, bezsilny.
Cały jego świat ograniczał się obecnie do tego rozsadzającego bólu, który pochłaniał w swoje najgorsze czeluście resztę jego życia. Rozum już dawno został zamglony, instynkt całkowicie nieprzydatny zamilkł niewzruszony, dumna zdawała się już nie istnieć, sumienie eksplodowało w chwili, w której zaczęło siebie samo oskarżać o ten ból, temperament odszedł wraz z siłą i energią. Tylko serce. Tylko serce funkcjonowało niemrawo, biło słabo, ledwo co, złośliwie każąc mu żyć, choć cała reszta jego organizmu poddała się. Już dawno leżały na chłodnej posadzce i wił się z bólu, gdyby nie brutalny ucisk dwóch Śmierciożerców, którzy utrzymywali jego zgiętą w pół postać na nogach. Nic już do niego nie docierało. Tylko syczący głos Voldemorta majaczył gdzieś w jego umyśle i zduszony szloch, który mieszał się z krzykiem, przerywając ciszę, niezmąconą nawet oddechami obserwujących całą sytuację Śmierciożerców.
Nie wiedział, ile tak trwał, przyjmując ból i upokorzenie, nie myśląc o niczym prócz zakończeniu tych męczarni. Może godzinę, dzień, dwa. Było mu tak źle jak nigdy wcześniej, marzył o śmierci, ale ona tylko czekała na odpowiedni moment, w którym będzie na absolutnym dnie i dalsze pogrążanie się nie będzie możliwe. Nie mógł już nic zrobić, tylko czekać na koniec, który przyniesie ukojenie i ulgę. Nie potrafił dokładnie określić, kiedy on nadszedł, ale nie był pewien czy jest taki, jak tego się spodziewał.
Rozległy się trzaski i huki, ktoś krzyczał, mówił coś, chwilę później ból zelżał, a James opadł bez sił w kałużę własnej krwi. Słyszał jeszcze jakieś głosy, ale nie mógł ich zrozumieć. Leżał bez ruchu, czekając tylko na to, co okrutny los jesze mu przyniesie. Szybko został sam, w nicości.
W centrum niczego.
Tysiące Cruciatusów rzuconych na raz nie równało się z tym co przechodził w tej chwili. Ból paraliżował całe jego bezsilne i poranione ciało, rozchodząc się z lewego przedramienia po całym organizmie, przez co był pewien, że jego skóra rozrywa się na strzępy i zrasta, tylko po to, by móc spłonąć niczym oblana kwasem. Tlen stał się trującą substancją, która niemal z przymusu wsiąkała do jego płuc, rozsadzając go od środka, by żadnej części jego ciała nie zabrakło tego wypalającego wstydem bólu. Czyjś krzyk rozsadzał mu czaszkę, ledwo był świadomy faktu, że to on krzyczał, spychając tylu dniowy upór marne. Ale już nie potrafił z tym walczyć. Nie miał siły na opór, chciał się poddać, zniknąć, umrzeć. Cokolwiek, byleby tylko nie musieć znosić tego. Łzy, niczym żrąca trucizna, zdawały się wypalać dziury w jego twarzy, spływając niemalże strumieniami na ubrudzoną jego krwią posadzkę.
Drżał, czując brutalny nacisk obcej magii, która próbowała przejąć jego i użyć do własnych, nieznanych Potterowi celów. Opierał się niemal instynktownie, a może raczej nie on, a jego magia, która po spędzeniu trzech tygodni na uwięzi, ograniczona przez te cholerne kajdany, była gotowa bronić się tak długo, jak tylko będzie trwał atak z zewnątrz. To było najgorsze. Jego własna moc i napastnika zrobiły sobie z jego ciała pole bitwy, walcząc zawzięcie o dominację i nie mając zamiaru odpuścić, dopóki on sam nie odpłynie w agonii. Umierał od środka, słyszał kroki śmierci, która zbliżała się bezlitośnie, czuł nad sobą obecność Losu, który przyglądał się grze między życiem, a śmiercią, naigrywując z jedynego przegranego w tej rozrywce, którym był James. Nigdy wcześniej nie czuł się tak pokonany, rozbrojony, bezsilny.
Cały jego świat ograniczał się obecnie do tego rozsadzającego bólu, który pochłaniał w swoje najgorsze czeluście resztę jego życia. Rozum już dawno został zamglony, instynkt całkowicie nieprzydatny zamilkł niewzruszony, dumna zdawała się już nie istnieć, sumienie eksplodowało w chwili, w której zaczęło siebie samo oskarżać o ten ból, temperament odszedł wraz z siłą i energią. Tylko serce. Tylko serce funkcjonowało niemrawo, biło słabo, ledwo co, złośliwie każąc mu żyć, choć cała reszta jego organizmu poddała się. Już dawno leżały na chłodnej posadzce i wił się z bólu, gdyby nie brutalny ucisk dwóch Śmierciożerców, którzy utrzymywali jego zgiętą w pół postać na nogach. Nic już do niego nie docierało. Tylko syczący głos Voldemorta majaczył gdzieś w jego umyśle i zduszony szloch, który mieszał się z krzykiem, przerywając ciszę, niezmąconą nawet oddechami obserwujących całą sytuację Śmierciożerców.
Nie wiedział, ile tak trwał, przyjmując ból i upokorzenie, nie myśląc o niczym prócz zakończeniu tych męczarni. Może godzinę, dzień, dwa. Było mu tak źle jak nigdy wcześniej, marzył o śmierci, ale ona tylko czekała na odpowiedni moment, w którym będzie na absolutnym dnie i dalsze pogrążanie się nie będzie możliwe. Nie mógł już nic zrobić, tylko czekać na koniec, który przyniesie ukojenie i ulgę. Nie potrafił dokładnie określić, kiedy on nadszedł, ale nie był pewien czy jest taki, jak tego się spodziewał.
Rozległy się trzaski i huki, ktoś krzyczał, mówił coś, chwilę później ból zelżał, a James opadł bez sił w kałużę własnej krwi. Słyszał jeszcze jakieś głosy, ale nie mógł ich zrozumieć. Leżał bez ruchu, czekając tylko na to, co okrutny los jesze mu przyniesie. Szybko został sam, w nicości.
W centrum niczego.
"Ból w odróżnieniu od przyjemności nie nosi maski."
Oscar Wilde