niedziela, 10 kwietnia 2016

II. Rozdział 7

W pierwszej chwili go nie poznał. Nie mógł uwierzyć, że ten pokiereszowany, brudny od krwi, pokryty licznymi sińcami i ranami chłopak to James Potter. Ten James Potter, który zawsze wydawał się być taki niepokonany, wygadany, silny. Ten James Potter, który każdego potrafił sobie owinąć wokół palca, którt tak potrafi wszystkim zakręcić, że nawet z najgorszej sytuacji odniesie korzyści, który kpił z niebezpieczeństwa, który, mimo nieprzejmowania się ryzykiem, zawsze wymykał się konsekwencjom z kpiącym uśmiechem na ustach. Jakaś część Regulusa poczuła satysfakcję na ten widok. Od zawsze nienawidził Pottera, odkąd to jego Syriusz zaczął uznawać za swojego brata, co wydawało się być całkowicie bezsensowne, gdyże sam nidy nie zrobił nic, by polepszyć kontakty z bratem, a Potter... nie dał mu nigdy powodów do nienawiści. Nigdy go nie atakował, nie prowokował, zwykle nawet nie odpowiadał na zaczepki, zapewne ze względu na Syriusza, który każdą konfrontację z bratem uważał za rozrywkę całkowicie zbędną. Mimo to, Regulus lubił myśleć, że to przez Pottera nie ma już brata. Był Ślizgonem, zwykle zrzucał winę na innych, nawet jeśli wiedział, że są najmniej winnymi osobami w całej sytuacji. Potter nigdy nic mu nie zrobił, często nawet powstrzymywał Syriusza przed zaatakowaniem go, gdy młodszy Black szukał zaczepki, co było niesamowicie irytujące. Co dokładnie było w tym denerwującego? Może to, że Regulus za wszelką cenę chciał mieć sensowny powód, by go znienawidzić, a ten gnojek, jak na złość, był całkowicie znośny! Cholerny, cholerny dupek! Nie powinien mu pomagać, ale Syriusz był jego bratem, obojętnie jak bardzo obydwaj nie próbowaliby się wypierać, a Regulus wiedział, że zależało mu na Potterze, co było całkowicie absurdalne. Przecież ten dupek troszczył się tylko o siebie, a wszystkimi ludźmi, którzy go otaczali, po prostu się bawił! I Syriusz przekona się o tym, wcześniej czy później.
Ale postanowił mu pomóc, choć jego brat absolutnie nie musiał o tym wiedzieć. Nikt nie musiał.
- A kim ty jesteś, że o tym decydujesz? - odezwał się, rozpoznany przez Regulusa po głosie, Evan Rosier, patrząc na Pottera z czymś, co można by nazwać (Regulus myślał o tym z niemałym obrzydzeniem) rozkoszą. Fu, to niemal pedalskie.
- To nie moja decyzja, a Czarnego Pana - oznajmił chłodno, dziękując w duchu za nazwisko, które pomogło mu bez większego problemu dostać się do najbardziej strzeżonego więźnia. - Z tego co wiem, to Bellatrix miała z niego wszystko wyciągnąć, a ona nie lubi, jak ktoś bawi się jej zabawkami - rzucił obojętnie, wzruszając ramionami.
- Idzie tu? - spytał jeden ze Śmierciożerców, którego Regulus słyszał po raz pierwszy w życiu.
- Owszem - odparł. Zauważył, że Potter drgnął nieznacznie, słysząc jego odwiedź. Czyli już miał z nią bliższe spotkanie. To nie było kłamstwo. Bellatrix miała się pojawić w celi Pottera razem z nim, gdy dowiedziała się, że ktoś bawi się jej ofiarą, ale została pilnie wezwana do Czarnego Pana, przez co wysyłała Regulusa samego, by w jej imieniu napomniał tych idiotów.
- Niech będzie - burknął Rosier i oddalił się wraz z kompanami. Kiedy tylko ich kroki ucichły, Regulus zbliżył się do Pottera, wyciągając różdżkę i przystawiając ją do jednej z otwartych ran na jego policzku. Ten zadrżał na ten dotyk, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie, jakby już przygotowywał się na fale bólu, która jednak nie miała nadejść. Mruknął pod nosem zaklęcie leczące i chwilę później rany starszego bruneta zabliźniły się. Dobre pięć minut zajęło mu opartywanie ran Pottera, który co jakiś czas pojękiwał cicho z bólu. W końcu, gdy udało mu się całkowicie zatamować krwawienie, delikatnie zsunął z oczu Pottera opaskę. Drugi chłopak przez chwilę zaciskał powieki, a kiedy rozchylił je słabo, oczom Regulusa ukazało się jego mętne spojrzenie. Zdawał się nie rozumieć tego co się dzieje. To może i lepiej, nie będzie nic pamiętał.
- C-co...? - zaczął zachrypniętym głosem Potter, jednak Black uciszył go cichym sykięciem.
- Nic nie mów - pouczył, wyciągając z kieszeni niewielką fiolkę z niebieskim płynem. Przystawił ją do ust drugiego chłopaka, jednak ten zacisnął mocno wargi, nie pozwalając na wlanie eliksiru do jego ust. Regulus westchnął zirytowany, choć nie dziwił mu się specjalnie. Ale teraz nie miał czasu na zbędne namawianie i proszenie. Siłą wlał płyn do ust Pottera, po czym zatkał mu dłonią nos i usta. On przełknął wszystko, kaszląc. Eliksir natychmiast zaczął działać, blada skóra chłopka powoli zaczęła odzyskiwać swoją jansą, zdrową barwę, a z oczu zniknęły oznaki bólu. Potter skierował na Regulusa wciąż nieprzytomne spojrzenie i odezwał się cicho:
- Czemu?
Nie rozpoznał go. Gdyby to zrobił, domyśliłby się czemu. Nie był przecież głupi, zrozumiałby, że Regulus rozmawiał z Syriuszem. Chociaż... w tamtej chwili Potter znajdował się w tak krytycznym stanie, że Regulus zdziwiłby się gdyby potrafił dodać dwa do dwóch w wersji dosłownej, a co dopiero w przenośnej.
- Miałeś nic nie mówić - upomniał go, zamiast odpowiedzieć.
- Syriusz.
Kolejne, wypowiedziane przez Pottera, słowo sprawiło, że Regulus drgnął, nieznacznie wytrącony z równowagi tym szybkim, jak na jego stan, połączeniem faktów. Ale nie tracił nadziei, że Gryfon po prostu bełkocze przypadkowe słowa.
- Co z nim? - spytał, niemal krzywiąc się przez usłyszenie własnego głosu, który był zbyt miękki i zbyt delikatny, jakby mówił do małego dziecka.
- Lusterko... d-dwu... dwukierunkowe, o-on ma drugie - wyszeptał Potter, ledwie potrafiąc sklecić zdanie. Regulus kiwnął głową.
Zrozumiał.
Sięgnął do kieszeni Gryfona, jednak lusterko znalazł dopiero za drugim razem. Było niewielkie, prostokątne, niepozorne, jednak Regulus nie miał zbyt dużo czasu, by mu się przyjrzeć, słyszał kroki Bellatrix.
- Syriusz - szepnął do lusterka, po czym natychmiast wcisnął je między plecy Pottera, a oparcie krzesła. Następnie machnął różdżką, a wokół oczu Pottera znów zacisnęła się opaska. Odsunął się w chwili, w której drzwi do celi otworzyły się.
- No i jak tam nasz jeniec? - odezwała się Bellatrix, wyciągając różdżkę z rękawa. Regulus wzruszył ramionami, zerkając na widoczny kawałek lusterka, w którym już widniała twarz jego brata, który najwidoczniej zrozumiał, że ma siedzieć cicho. Nie obawiał się, że Bellatrix je zauważy, gdyby go tam nie umieścił, sam by się nie zorientował. - Widzę, że pozbyłeś się tych idiotów. Dobra robota, możesz odejść.
Regulus skinął sztywno głową i odszedł bez słowa.
Długo po opuszczeniu komnaty jeszcze słyszał krzyki Pottera, ale nie miał zamiaru zareagować już w żaden sposób.
Postanowił zapomnieć o całym tym zdarzeniu.
"Dob­re uczyn­ki mogą ra­nić bar­dziej niż co­kol­wiek innego."
Margit Sandemo
James był bardziej niż skołowany.
Niewyraźny zarys jakiejś postaci majaczył mu w pamięci, niczym senna zjawa, która nadeszła niespodziewanie i odeszła w ten sam sposób. Wszystko było zamazane i niewyraźne, zupełnie jakby patrzył na świat przez zamgloną szybę, dopóki nie poczuł gorzkiego smaku specyfiku w ustach. Potem powoli zaczynał odzyskiwać ostrość widzenia, ból ustępował krok po kroku, przynosząc tyle ulgi, że niemal zakręciło mu się w głowie. Już niemal widział wyraźnie, już był blisko rozpoznania tej postaci, ale nie było mu to dane. Zanim zdążył cokolwiek z sobą połączyć ta cholerna opaska znów zacisnęła się wokół jego oczu, przez co jedynym co zapamiętał były szare, podejrzanie znajome tęczówki. Z początku za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć, skąd je zna, ale wiedział, że z jakiegoś powodu kojarzą mu się dobrze. I dopiero po jakimś czasie, nie wiedział dokładnie po jakim, zdał sobie sprawę, że Syriusz ma takie oczy. Dokładnie takiego samego kształtu i koloru, jak burzowe niebo. Znał te oczy, cholernie dokładnie znał te oczy, tylko skąd u licha wziął się tu Syriusz!? Niby jak? Że niby przyszedł i tak po prostu zniknął!? To niemożliwe, Łapa nie mógł tu być.
To było chore.
Mimo to, czuł lusterko dwukierunkowe za plecami zamiast w kieszeni.
- I jak ci się podobała zabawa z moimi kolegami, bohaterze? - usłyszał szept Bellatrix, zabarwiony obrzydliwą nutką fascynacji.
- Znam lepsze rozrywki - rzucił, czując przyjemny napływ sił, po zażyciu eliksiru. - Ale jeśli tu takie panują zwy... - urwał, gdy po całym jego ciele rozszedł się potworny, ale tak dobrze mu po dwóch tygodniach znany, ból. Zacisnął zęby, w jakiś obłędny sposób przyzwyczajony do tego uciążliwego pieczenia, szczypania i rozrywania całego ciała. Mógł tylko przyjąć ten ból i upokorzenie. Nic więcej.
- Powinieneś trzymać język za zębami, nie sądzisz? - zakpiła dziewczyna, wbijając paznokieć w jego świeżo zabliźnioną ranę i otwierając ją na nowo. Krzyknął krótko, choć był na to przygotowany.
Ty powinnaś trzymać łapska przy sobie - wycedził przez zaciśnięte zęby.
Parszywa suka.
- Ojejciu, jejciu. Bo się wystraszę - zakpiła.
Nie ma tak dobrze.
Jestem cholernym Jamesem Potterem! Coś wymyślę!
- Te wasze środki bezpieczeństwa są chyba lekko przesadzone, nie sądzisz? - spytał, sam zdziwiony tym jak uwodzicielsko zabrzmiał nagle jego głos.
Masz do mnie słabość? Ha, twój błąd, suko.
- Przesadzone, taak? - zapytała Bellatrix, próbując ukryć podekscytowanie w głosie. - Czemu tak sądzisz?
- Przez tę opaskę nie mogę nawet zobaczyć twojej buźki, Bello, a z jakiegoś powodu, czuję, że strażnicy się na mnie obleśne gapią - powiedział, dokładnie dobierając słowa. To cud, że jeszcze nie zrozumiała jego małej manipulacji. - Ilu ich tam jest? Siedmiu? Ośmiu? - spytał, wiedząc, że dzięki lusterku Syriusz słyszy każde jego słowo.
- Tylko sześciu - odparła dziewczyna. James niemal się skrzywił, czując jej pełne pożądania spojrzenie na swojej twarzy.
- Tylko? Wow, czuję się niedoceniony - oznajmił, tłumiąc odruch wymiotny.
- Jest ich znacznie więcej, o różnych porach. W nocy, czyli teraz, najmniej - wyjaśniła.
Tyle mu wystarczyło. Zebrał w sobie resztki sił i energii, by silnym szarpnięciem przewalić się wraz z krzesłem i Bellatrix na ziemię. Ona krzyknęła cicho, otumaniona chwilowo i przygnieciona ciężarem stołka. Różdżka wypadła jej z dłoni i potoczyła się pare stóp dalej, a dwukierunkowe lusterko wylądowało tuż przed twarzą Jamesa, który spojrzał na nie z bólem. Wciąż odbijał się w nim Syriusz.
- Gdzie, Jim? - spytał zduszonym szeptem Black.
- Nie wiem - odparł rozpaczliwie Potter, czując nieznośny ucisk w okolicach klatki piersiowej na widok rozpaczy na twarzy przyjecia. - Stary dom, opuszczony, duży. Nie wiem, przepraszam, Łapo, ja... - nie skończył. I tak by nie wiedział, jak. Drżał na całym ciele, łzy zaszkliły mu się w oczach, jednak nie pozwolił im wypłynąć. Po raz pierwszy, z pełną mocą zdał sobie sprawę z tego, że może już nigdy nie zobaczyć swoich przyjaciół. Czuł, że coś się zaraz skończy. Nie wiedział co, kiedy i jak, ale wiedział, że usilnie zbliża się koniec czegoś, czego wcale nie chciał kończyć. To tak jak w chwili, gdy dochodzisz do ostatniego rozdziału ukochanej książki i wiesz, że przy ostatnim słowie wszystko się zawali. I chociaż masz świadomość, że koniec oznacza jakiś początek, nie chcesz lgnąć w to dalej, a robisz to, bo wiesz, że tak trzeba.
James czuł, że ta część jego historii zmierza właśnie ku końcowi. Teraz, gdy miał przed oczami pobladłą twarz Syriego, poczuł to z całą siłą.
- No proszę - usłyszał nad głową kpiąc głos Bellatrix, która najwidoczniej już otrząsnęła się po upadku. Jedno machnięcie różdżką i z lusterka została tylko kupka piasku. - Ciesz się, że jesteś potrzebny dziś Czarnemu Panu, Potter. Ma dla ciebie niezwykłą niespodziankę.
Tak bardzo chciał zapomnieć, że to kiedykolwiek się działo.
"Wszel­ki ból jest złem, ale nie każde­go bólu na­leży unikać"
Epikur
Syriusz z absolutnym przerażeniem wpatrywał się w lusterko, w którym teraz odbijała się tylko jego twarz. Ale co z tego, jeśli on przed oczami miał tylko pokryte krwią i ranami oblicze Jima? Nie potrafił zdecydować, czy jest bardziej przerażony, rozżalony, czy wściekły. Kiedy to wszystko zaszło tak daleko? Kiedy minął trzeci tydzień bez Jima, kiedy on się tak zmienił? Nie miał nawet czasu na szukanie odpowiedzi na kłębiące się w jego głowie pytania. Wstał ze swojego łóżka i rzucił się w stronę drzwi. Zawahał się, kiedy był na holu. Co by powiedział Dumbledore? Zareagowałby tak, jak chciałby tego Syriusz, czy ze stoickim spokojem oznajmiłby, że te informacje mogą być przydatne, a resztą zajmą się sami? Samo pomyślnie o drugiej opcji sprawiło, że krew w nim buzowała. Przez trzy tygodnie nawet palcem nie kiwnęli, żeby pomóc Jimowi, siedzą tylko wygodnie i gdybają! Miał tego serdecznie dość. Tej bezczynności, bezradności i umywania od wszystkiego rąk.
Machnął ręką, mrucząc pod nosem zaklęcie, które szybko i bezboleśnie przeniosło go do zamku Założycieli. Dokładnie do komnat Ravenclaw, gdzie, jak się okazało, wszyscy byli wraz z Mike'iem i Remusem.
- Hej, Syriuszu - odezwała się Helga, wysyłając mu piękny, promienny uśmiech. - Coś się stało? - spytała, widząc jego raczej niewesoły wyraz twarzy. Nie odpowiedział. Potrzebował chwili czasu, by ubrać to wszystko w słowa.
- Łapo, wszystko gra? - zapytał wyraźnie zaniepokojony Mike.
- Coś z Jamesem - stwierdził cicho Remus. Black kiwnął głową i zaczął mówić.
- Rozmawiałem z nim - oznajmił cicho, na co wszyscy obecni wlepili w niego swoje spojrzenia. - Przez lusterko, w nocy pilnuje go siedmiu Śmierciożerców. Jest w starym, dużym opuszczonym domu - powiedział, dokładnie powtarzając w myślach słowa Jima. Syriusz sam był pod wyrażeniem swojego opanowania w głosie.
- Stary, duży, opuszczony dom? - upewnił się Salazar, który jako jedyny skupił się na tym co było w tej chwili naprawdę ważne - czyli na Rogaczu.
- Tak, nie wiedział dokładnie gdzie jest ten dom, ale to i tak coś, nie? - rzucił. Założyciele wymienili między sobą posępne spojrzenia. - Co? O co chodzi? - zdziwił się Black.
- Um... jakim cudem się skontaktowaliście? - spytała Rowena. - W sensie... on był związany, prawda? - dodała. Syriusz zawahał się. Faktycznie, o tym nie pomyślał. Jak James wysłał do niego wiadomość? Przecież gdyby tylko miał możliwość używania rąk, mógłby się rozwiązać, więc jak wyciągnął lusterko z kieszeni?
Chociaż, czy to ważne!? Miał informacje, które mogły mu pomóc odnaleźć Jimmy'ego, więc nie miał zamiaru czekać.
- Był związany, ale może miał jakąś władzę w rękach. Zresztą, co z tego? - burknął zirytowany. - Nieważne jak... co z wami!? - wykrzyknął, widząc, że znów wymieniają dziwne spojrzenia.
- Nie brzmi ci to podejrzanie? - spytał cicho Godryk. Syriusz nie odpowiedział.
- Wy też sądzicie, że to pułapka? - mruknął zamiast tego w stronę Mike'a i Remusa. Ten pierwszy westchnął tylko, a Lupin odezwał się cicho.
- Albo mamy szczęście, albo ktoś chce, żebyśmy je mieli - zauważył. Łapa przez chwilę otwierał i zamykał usta, nie wiedząc co na to odpowiedzieć, aż wypalił:
- Nawet jeśli, to co? Nie obchodzi mnie czy to pułapka, czy nie. Dają nam szansę na znalezienia Jima, więc obojętnie co będzie, mam zamiar ją wykorzystać - oznajmił.
- Dobra, Syriusz ma rację - stwierdziła Helga. - Pułapkami zajmiemy się później, jak już James będzie bezpieczny - dodała.
- Racja. Czyli... stary, duży dom - powtórzył słowa Łapy Salazar. - Gdzie, z miejsc, które znaleźliśmy, jest taki? - spytał. Godryk w odpowiedzi przywołał do nich mapę i wskazał kilka miejsc.
- Wapping, Hayes i Little Hangleton - powiedział, pokazując wymienione miejsca. Slytherin zmarszczył brwi.
- Little Hangleton? Czekaj, ja skądś kojarzę tą nazwę - mruknął, patrząc w jeden punkt za oknem.
- Mieszkaliśmy tam jako dzieci - wtrąciła Rowena. - Ja i Sal znamy się od urodzenia - wyjaśniła, odpowiadając na zaciekawione spojrzenia trójki Huncwotów. - Jak mieliśmy po siedem lat moi rodzice się wyprowadzili, a potem odnowiliśmy z Salem kontakt w szkole w Estoni, tam poznaliśmy Helgę i Godryka i... dalej znacie historię. Pamiętam, że w Little Hangleton byli ludzie, którzy budowali taki gigantyczny dwor, tylko nie pamiętam dokładnie, jak się nazywali. Chyba...
- Hatchett - wtrącił ponuro Sal. - Mieli strasznie rozpustną córkę, było głośno jak zaszła w ciążę z takim jednym podróżnikiem. Ich rodzice zmusili ich do małżeństwa, kurcze, jak mu było... Ralfie... Roddle... - zaczął, jednak zamarł nagle. Milczał dobre pół minuty, wypatrując się tępo przed siebie z wyrazem olśnienia na ściany.
- No co? - spytał w końcu Mike. - Co jest?
- Riddle - wyszeptał Slytherin, przykładając dłoń do czoła. - Riddle, no jasne! - wykrzyknął. - Little Hangleton to dom ojca Voldemorta.
"Nie wiem, kim był mój dziadek; bar­dziej in­te­resu­je mnie kim będzie mój wnuk."
Ab­ra­ham Lin­coln
Wcześniejszy ból był niczym.
Tysiące Cruciatusów rzuconych na raz nie równało się z tym co przechodził w tej chwili. Ból paraliżował całe jego bezsilne i poranione ciało, rozchodząc się z lewego przedramienia po całym organizmie, przez co był pewien, że jego skóra rozrywa się na strzępy i zrasta, tylko po to, by móc spłonąć niczym oblana kwasem. Tlen stał się trującą substancją, która niemal z przymusu wsiąkała do jego płuc, rozsadzając go od środka, by żadnej części jego ciała nie zabrakło tego wypalającego wstydem bólu. Czyjś krzyk rozsadzał mu czaszkę, ledwo był świadomy faktu, że to on krzyczał, spychając tylu dniowy upór marne. Ale już nie potrafił z tym walczyć. Nie miał siły na opór, chciał się poddać, zniknąć, umrzeć. Cokolwiek, byleby tylko nie musieć znosić tego. Łzy, niczym żrąca trucizna, zdawały się wypalać dziury w jego twarzy, spływając niemalże strumieniami na ubrudzoną jego krwią posadzkę.
Drżał, czując brutalny nacisk obcej magii, która próbowała przejąć jego i użyć do własnych, nieznanych Potterowi celów. Opierał się niemal instynktownie, a może raczej nie on, a jego magia, która po spędzeniu trzech tygodni na uwięzi, ograniczona przez te cholerne kajdany, była gotowa bronić się tak długo, jak tylko będzie trwał atak z zewnątrz. To było najgorsze. Jego własna moc i napastnika zrobiły sobie z jego ciała pole bitwy, walcząc zawzięcie o dominację i nie mając zamiaru odpuścić, dopóki on sam nie odpłynie w agonii. Umierał od środka, słyszał kroki śmierci, która zbliżała się bezlitośnie, czuł nad sobą obecność Losu, który przyglądał się grze między życiem, a śmiercią, naigrywując z jedynego przegranego w tej rozrywce, którym był James. Nigdy wcześniej nie czuł się tak pokonany, rozbrojony, bezsilny.
Cały jego świat ograniczał się obecnie do tego rozsadzającego bólu, który pochłaniał w swoje najgorsze czeluście resztę jego życia. Rozum już dawno został zamglony, instynkt całkowicie nieprzydatny zamilkł niewzruszony, dumna zdawała się już nie istnieć, sumienie eksplodowało w chwili, w której zaczęło siebie samo oskarżać o ten ból, temperament odszedł wraz z siłą i energią. Tylko serce. Tylko serce funkcjonowało niemrawo, biło słabo, ledwo co, złośliwie każąc mu żyć, choć cała reszta jego organizmu poddała się. Już dawno leżały na chłodnej posadzce i wił się z bólu, gdyby nie brutalny ucisk dwóch Śmierciożerców, którzy utrzymywali jego zgiętą w pół postać na nogach. Nic już do niego nie docierało. Tylko syczący głos Voldemorta majaczył gdzieś w jego umyśle i zduszony szloch, który mieszał się z krzykiem, przerywając ciszę, niezmąconą nawet oddechami obserwujących całą sytuację Śmierciożerców.
Nie wiedział, ile tak trwał, przyjmując ból i upokorzenie, nie myśląc o niczym prócz zakończeniu tych męczarni. Może godzinę, dzień, dwa. Było mu tak źle jak nigdy wcześniej, marzył o śmierci, ale ona tylko czekała na odpowiedni moment, w którym będzie na absolutnym dnie i dalsze pogrążanie się nie będzie możliwe. Nie mógł już nic zrobić, tylko czekać na koniec, który przyniesie ukojenie i ulgę. Nie potrafił dokładnie określić, kiedy on nadszedł, ale nie był pewien czy jest taki, jak tego się spodziewał.
Rozległy się trzaski i huki, ktoś krzyczał, mówił coś, chwilę później ból zelżał, a James opadł bez sił w kałużę własnej krwi. Słyszał jeszcze jakieś głosy, ale nie mógł ich zrozumieć. Leżał bez ruchu, czekając tylko na to, co okrutny los jesze mu przyniesie. Szybko został sam, w nicości.
W centrum niczego.

"Ból w odróżnieniu od przy­jem­ności nie no­si maski."
Oscar Wilde

II. Rozdział 6

Me gustas mucho - powiedział powoli Marco, uśmiechając się uroczo. Dorcas zaśmiała się wbrew woli, słysząc jego uroczy, hiszpański akcent.
Siedzieli właśnie na ławce w parku, korzystając z pięknej pogody i faktu, że bracia Dorcas, którzy byli zdecydowanie przeciwko temu "zwązkowi", byli właśnie i kolegi. Ci dawaj wciąż upierali się, że Dor powinna być z Syriuszem, który przecież był "taaaaaki super", jak to ujął Luke. Ciężko było się z nim nie zgodzić, co nie zmieniło faktu, że między nimi wszystko było skończone. On ma swoich Huncwotów i chyba każdą laskę w szkole, a ona dziewczyny i... Marco. On naprawdę wpadł jej w oko.
Me... gustas... mu-mucho - powtórzyła kulawo, czemu towarzyszył śmiech chłopaka.
- Dobrze - pochwalił ją, szerząc zęby.
- A tak w ogóle... - zaczęła Dor, odwzajemniając uśmiech. - Co to znaczy? - spytała.
- Bardzo mi się podobasz - przetłumaczył chlopak, a Dorcas pouczyła, jak na jej policzki wstępują rumieńce.
- Oh - bąknęła, spuszczając głowę i skrywając twarz za zasłoną długich włosów koloru mlecznej czekolady. - Chyba będę musiała niedługo użyć tych słów - dodała, pokonując swoją nieśmiałość i próbując lekkiego flirtu.
- Mówisz? - zaśmiał się chłopak. - Ciekawe do kogo.
- Poznałam ostatnio Hiszpana - przyznała Meadows, rozglądając się uważnie, jakby chciała upewnić się, że nikt nie usłyszy. - Starsznie mi się podoba - szepnęła teatralnie, a chłopak znów wybuchnął śmiechem.
- Wiesz, świetnie go znam. Ty też mu się podobasz - oznajmił i nachylił do niej, chcąc złączyć ich usta w pocałunku. Dorcas przez ułamek sekundy chciała mu pozwolić. Chciała zapomnieć o tym co łączyło ją z Syriuszem, a raczej o tym co ich nie łączyło, ale coś w środku nie pozwoliło jej na to. Odwróciła głowę, przez co chłopak ostatecznie trafił w policzek. Spojrzał na nią zdziwiony.
- Przepraszam - bąknęła. - Ja... niedawno zakończyłam związek i... nie jestem jeszcze gotowa na kolejny - szepnęła, oblewając się jeszcze mocniejszym rumieńcem.
- Oh, rozumiem - strapił się chłopak. - Wybacz, nie chciałem być nachalny - dodał cicho. Dorcas złapała go za rękę i spojrzała mu w oczy.
- Nie byłeś. Naprawdę mi się podobasz, po prostu... to się dzieje za szybko - wyjaśniła z cichym westchnieniem.
- Dobrze, nie będę naciskał - rzekł. - Nie powinnaś myśleć o idiocie, który cię stracił - dodał jeszcze. - Musiał być naprawdę głupi, jeśli wypuścił z rąk taki skarb.
- To raczej moja wina - stwierdziła dziewczyna, nie wiadomo czemu odruchowo broniąc Syriusza. - Ja... postawiłam go w trudnej sytuacji, kazałam wybrać między sobą, a jego najlepszym przyjacielem, a oni są z sobą naprawdę mocno zżyci - wyjaśniła, a on kiwnął głową, rozumiejąc jej problem.
- A ten przyjaciel... on jest w porządku? - spytał, na co Dor zmieszała się lekko.
- On jest dość... specyficzny - odparła, dokładnie przemyśiwując słowa. Nie potrafiła opisać dokładnie Jamesa, nie mogła dobrać odpowiedniego słowa, on był pełen sprzeczności. Z jednej strony taki otwarty, nie wstydził się swoich przekonań, a z drugiej był taki skryty i tajemniczy. Niby dużo się śmieje, uśmiecha, ale w większości przypadków był to sztuczny lub kpiący, nie obejmujący oczu. Opisanie samego jego charakteru wymagało by napisania parostronnego eseju.
- W jakim sensie? - drążył chłopak, patrząc na nią ze skupieniem, które w jakiś sposób sprawiło, że w głowie Dorcas załączyła się ostrzegawcza lampka.
- Nie wiem, czemu tak cię to interesuje? - spytała, marszcząc brwi.
- Chcę pomóc - wyjaśnił szybko Marco. - Nie powinnaś się martwić. Serio - dodał.
- Ta... pewnie masz rację - przyznała. - Po porstu... ciężko będzie mi zapomnieć. Syriusz, tak ma na imię, nigdy się zbytnio nie angażował w związki, ale nie sądziłam, że skończę jako jedna z zakochanych w nim idiotek - mruknęła, spuszczając głowę
- Nie jesteś idiotką, Dor - szepnął chłopak, łapiąc jej podbródek i unosząc lekko głowę. - Jesteś najwspanialszą dziewczyną na świecie. Black jest idiotą, jeśli tego nie widzi - dodał i pocałował ją w policzek. - Muszę lecieć. Zobaczymy się jutro - rzucił na odchodnym i ruszył w stronę wyjścia z parku.
Została sama, zastawiając się, w którym momencie rozmowy zdradziła chłopakowi nazwisko Syriusza. Miała wątpliwości, czy Marco jest tak czysty, jaki się wydaje.
Zro­zumienie i wie­dza mają w so­bie coś. co budzi taką nieuf­ność, że muszą zos­tać pot­wier­dzo­ne i uza­sad­nione przez siłę i prze­moc: wte­dy człowiek im się poddaje.
Wilhelm Fried­rich He­gel
Lily przez ledwo widziała opustoszałą ulicę Pokątną, kiedy przemierzała ją ze zmniejszonym kufrem w kieszeni i mokrymi od deszczu ubraniami. Nienawidziła angielskiej pogody. Raz słońce, a raz deszcz, albo za upał i susza, albo ulewy i powodzie. Nigdy nie było pewności, czy kolejnego dnia będzie ładnie, czy wręcz przeciwnie. Krótko mówiąc - pogoda w ich kraju do złudzenia przypominała to co ostatnio dzieje się w jej życiu. Czasem świeciło słońce, lecz mimo to panował mróz, a bywało i tak, że wisiały nad nią burzowe chmury, jednak atmosfera była gorącą, a panujące obecnie burza i ulewa idealnie odzwierciedlały jej samopoczucie w tym momencie.
Nie mogła zrozumieć tej nienawiści, jaką darzyła ją siostra. Nie potrafiła pojąc, czym tak bardzo skrzywdziła Petunie, że zasłużyła sobie na tak paskudne traktowanie z jej strony. Przecież nikogo nie prosiła o magiczne moce, nie była winna ich posiadaniu! Co miała zrobic, skoczyć z mostu? Dałaby wszystko, by tylko móc naprawić swoje relacje z siostrą, ale cokolwiek by nie zrobiła i tak wyjdzie na tą złą, inną, obcą, niechcianą. Nie potrafiła już tego wytrzymać. Ciągłych wyzwisk, kąśliwych uwag i kpin. Powinna to olać, być mądrzejsza, przecież wiedziała, że te słowa kierowane są tylko i wyłącznie zazdrością, ale nie mogła tak po prostu odpuścić. Tak wiele razy płakała już w poduszkę, nie mogąc poradzić sobie z docinkami starszej siostry. Czuła się przez to tak słaba, żałosna, nazbyt wrażliwa. Nie chciała tego. Chciała być silna, niewzruszona, ale to było tak strasznie trudne. Nie mogła tak grać. Mama zawsze powtarzała jej, że gdy zbyt długo tłumisz w sobie uczucia, one w końcu przestają być ci posłuszne, a serce, które będzie miało dość ciągłego ignorowania, pokaże swoją moc i zagłuszy wszystkie pozostałe części człowieka. Może coś w tym było, może jej mama miała, ale Lily miała serdecznie dość swojej wrażliwości i nieporadności. Nie chciała taka być, chciała się zmienić, być inna,lepsza.
Tyle że teraz, gdy przemierzała pustą ulicę Pokątną, ledwo widząc przez łzy, wydawało się to być niemożliwe.
- Lily! - usłyszała krzyk, a chwilę później poczuła, jak wokół jej szyji owijają się czyjeś drobne ręce. - Jak dobrze cię widzieć, coś się starło? Płakałaś? - wypłynął z ust Ann potok pytań. Ruda odsunęła ją od siebie i starła łzy z policzków.
- Hej, Annie - szepnęła słabo, a jej wzrok padł na, stojącą obok Johnson, Francesce. - C-co tu robicie?
- Byłyśmy na zakupach, ale nieważne, co się stało? - spytała Francesca, podchodząc do niej.
- Pokłóciłam się z siostrą i... nie mogę tam wrócić - wyznała Lily, znów pozwalając łzom płynąć. - Ona m-mnie nienawidzi, nie mogę... - nie skończyła zdania, gdyż obie blondynki przytuliły ją mocno.
- Spokojnie, Lils, nie musisz tam wracać - oznajmiła spokojnie Ann. - Możesz zatrzymać się... umm...
- U mnie - wtrąciła Valenti, uśmiechając się szeroko. - Będzie fajnie! - rozpromieniła się. - Zawsze chciałam mieć siostrę, będzie fantastycznie - mówiła szybko i chaotycznie, bez ładu i składu, zarzucając rękę na ramię rudowłosej
- Będziemy zaraz obok siebie, więc jakby co to tylko krzycz, na pewno usłyszymy - dodała Ann, obejmując ją z drugiej strony.
- Dziękuję, dziewczyny - wyszeptała Evans, uśmiechając się przez łzy. - Nie wiem, co bym bez was zrobiła - dodała.
Kątem okna dojrzała wychylające się zza ciemnych chmur słońce.
Może wcale nie było tak źle, jak się jej wydawało...
"Op­ty­mistę spo­tyka w życiu ty­le sa­mo niepo­wodzeń i tra­gedii, co pe­symistę, ale op­ty­mis­ta zno­si to lepiej."
Martin Seligman
Syriusz był absolutnie pewien, że zaczyna mu odbijać.
Kiedy doszedł do takiego wniosku? Chyba w chwili, w której postanowił poprosić o pomoc Regulusa, czyli dokładnie w momencie, w którym zobaczył Jamesa pod Cruciatusem. Już wtedy obiecał sobie, że cokolwiek by się nie stało, pomoże mu, obojętnie jaką cenę przyjdzie mu za to płacić. Nie powstrzymałby się przed poproszeniem kogokolwiek. Chodzi w końcu o Jamesa, co nie zmienia faktu, że Regulus był ostatnią osobą, która może zgodzić się na zdradę Śmierciożerców. Ale czego się nie robi dla przyjaciół? Syriusz byłby gotów zgłosić się do samego Voldemorta, gdyby tylko miał taką możliwość, ale wtedy musiałby wiedzieć, gdzie jest jego "baza", a gdyby posiadał takie informacje, nie czaiłby się w ciemnym zaułku na Regulusa, tylko ustalał jakiś sensowny plan.
Niestety nie mógł tego zrobić, nie wiedział, gdzie jest Voldemort, więc musiał trzymać się pierwotnego planu, w którym pomoc Regulusa była czynnikiem niezbędnym. Był doskonale świadomy, jak wiele może kosztować go pomyłka co do młodszego bratai wiedział, że jeśli coś nie wypali, będzie to tylko i wyłącznie jego wina. Mimo to miał zamiar zaryzykować, musiał chociażby spróbować, bo wciąż czuł paskudne wyrzuty sumienia, jak tylko pomyślał o cierpiącym Jimie. Nie potrafił normalnie funkcjonować przez tę cholerną świadomość, że Rogacz może teraz cierpieć, że na pewno teraz cierpi. I choć próbował sobie wmawiać, że wszystko będzie dobrze, że Jim z tego wyjdzie (przecież zawsze wychodzi!), nie potrafił się nie martwić. Po prostu nie mógł. James był dla niego zbyt ważny, by mógł się nie bać, że go straci.
Naprawdę się bał. Dobrze znał działanie Cruciatusa, nie musiał czuć go na sobie, by wiedzieć, że te zaklęcie rani nie tylko fizycznie, a przede wszystkim psychicznie. I choć całym sobą próbował to wypierać, wiedział, że James nie będzie taki sam, nikt by nie był. Syriusz starał się o tym nie myśleć. Nie był pewien co jest gorsze, karmienie się złudzeniami, czy bycie pesymistą bez absolutnie żadnej nadziei.
Ale nie to było w tej chwili najważniejsze. Najważniejsze było odnalezienie Jima.
Zobaczył Regulusa. Ten mały gnojek w ogóle się nie zmienił. Miał szczupłą, bladą, "szczurzą" twarz, ciemne, ulizane włosy i szare oczy, które jako jedyne upodabniały go do starszego brata. Syriusz był więcej niż szczęśliwy z powodu tych wielu różnic, które były między nimi. Ciężko było uznać ich za braci, nie tylko przez wygląd, ale i charakter. Częściej był brany za rodzeństwo z Jamesem niż Regulusem. Nie wahał się już ani przez chwilę. Wyskoczył z cienia i szarpnął kurtkę brata, zaciągnął go w boczną ulicę, zasłaniając mu usta ręką. Ten spojrzał na niego z przerażeniem, które po chwili zmieniło się w szok, a zaraz potem w odrazę. Syriusz powoli odsunąl rękę, przeszywając brata rażącym spojrzeniem.
- Co ty wyprawiasz? - syknął Regulus, kiedy znów miał możliwość odezwania się.
- Słuchaj mnie uważnie i nie przerywaj - pouczył go Łapa i kontynuował, nie dając bratu szansy na wyrażenie sprzeciwu: - Przez całe życie nigdy cię o nic nie prosiłem. Więc teraz, chociaż raz, bądź dobrym bratem i pomóż mi pierwszy i ostatni raz - powiedział powoli, patrząc uporczywie w oczy Regulusa.
- Niby w czym? - prychnął młodszy chłopak, choć coś w jego twarzy złagodniało nieznacznie.
- James - odparł krótko Łapa, na co całe niemal niezauważalne przyjazne nastawienie Regulusa zniknęło, ustępując miejsca złości i niewielkiemu grymasowi rozczarowania.
- Niby czemu miałbym pomóc? - warknął chłopak, odpychając ze wściekłością brata. - Potter jest mi całkowicie obojętny - dodał i odwrócił się na pięcie, jednak Syriusz nie pozwolił mu na to, łapiąc go za ramię i odwracając w swoją stronę.
- Ale mnie nie jest - warknął, przeklinając się w duchu za dobrze słyszane drżenie w głosie. - Więc bądź człowiekiem i pomóż mi, cholera Reg! - krzyknął, nie panując kompletnie nad emocjami. Drugi chłopak wpatrywał się w niego przez chwilę z nieczytelnym wyrazem twarzy. Milczał przez dobre pół minuty, by w końcu powiedzieć:
- Nie wiem nic o twoim Potterze, a nawet gdybym wiedział, nie pomógłbym ci. Nie sądzę, żeby on był wart takiego ryzyka z mojej strony.
I odszedł szybko, nie dając Syriuszowi szansy na zatrzymanie go. Tamtem wydał z siebie jęk irytacji i kopnął z rozmachem w ścianę.
Widocznie Regulus nie był tak niezależny, jak mu się wydawało.
"­Nauczy­liśmy się fru­wać niczym pta­ki na niebie, pływać jak ry­by w morzach, ale nie nau­czy­liśmy się tej pros­tej sztu­ki, by żyć ze sobą jak bracia."
Martin Luther King
Od tego spotkania minął tydzień.
James był pewien, że los przydzielił mu najgorszą z możliwych śmierci.
Czy umierał?
Na pewno nie żył. Nie tak jakby chciał. Musiało istnieć jakieś logiczne wyjaśnienie całkowitej beznadziei, w jakiej się zalazł, ale jakiejkolwiek by nie było, w tym momencie nie miał szans by je znaleźć. Teraz, gdy całe jego istnienie ograniczało się do bólu, który wykańczał go powoli w najbrutalniejszy sposob.
Czuł, że zaczyna się dusić.
Każdy oddech brał z bólem, który przypominał o wszystkim co było, potęgował to, co jest i uświadamiał to, co będzie. Nie mógł już tego znieść, nie mógł logicznie myśleć, nie mógł już żyć. To go męczyło, wykańczało, niszczyło i od środka, i od zewnątrz. Nie chciał już dłużej walczyć, nie miał siły. Bóle spowodowane Cruciatusem, uderzeniami i ranami po cięciach nożem zlewał się w jeden potężniejszy niż cokolwiek innego. Nie wiedział, czy kiedykolwiek było mu tak źle.
Tak cholernie źle.
Ciało odmawiało posłuszeństwa, wijąc się z bólu, pod wpływem palącej klątwy rzucanej na niego przez Śmierciożerce, którego nie dane było mu zobaczyć. Cholera, miał być silny, był pieprzonym Gryfonem! Powinien walczyć do końca! Tylko, kiedy będzie koniec? Jak miał poznać, czy może już skończyć walkę o życie, które już dawno zostało spisane na stratę i to nie przez niego. Był bezsilny, żałosny, słaby.
Tak cholernie słaby.
Czuł paskudny oddech śmierci na swojej szyji. Zbliżała się nieubłaganie, jednak nie zabierała go do siebie. Wysłana przez los, by móc raczyć się widokiem swojej ofiary, która mimo zabijającego powoli bólu, jak na złość, przedłużała cały proces. Śmiech losu odbijał się echem po jego czaszce, mieszając się z formułą klątwy i głosami jego oprawców. Rozsadzał go od środka. Niszczył, zabijał. Nie mógł zapanować nad drżeniem ciała, nie mógł nawet określić poziomu swojej beznadziei.
Swojej absolutnej beznadziei.
Krztusił się krwią, która niemal tamowała mu przełyk, wypływała z kącika ust, brudząc jego ubranie, które i tak było prawie całe przesiąknięte czerwoną cieczą. Opaski na nadgarstkach niemal odcinały dopływ krwi do dłoni. Opaska na oczach zaciskała się zdecydowanie zbyt mocno, by było to komfortowe, a liny, które wciąż przytwierdzały go do krzesła, zaciskały się brutalnie, rozcinając ubranie i skórę, przez co krew rozchodziła się niemal po całej powierzchni jego ciała. Nie mógł znieść tego bólu.
Po prostu nie mógł.
- Dość.
Wszystko minęło. Ból zniknął gwałtownie, sprawiając, że James niemal stracił przytomność przez nagłe poczucie ulgi, jakie poczuł, gdy czyste, niezmącone cierpieniem powietrze wdarło się do jego płuc. Stanowczy, ale dziwnie miękki głos przerwał męczarnie.
James czuł, że zna ten głos.
I to nie tak, jak mu się wydawało.
"Jest ta­ki mo­ment, kiedy ból jest tak duży, że nie możesz od­dychać. To jest ta­ki spryt­ny mecha­nizm. Myślę, że przećwiczo­ny wielok­rotnie przez na­turę. Du­sisz się, in­styn­ktow­nie ra­tujesz się i za­pomi­nasz na chwilę o bólu. Boisz się naw­ro­tu bez­dechu i dzięki te­mu możesz przeżyć."
Janusz Leon Wiśniewski

II. Rozdział 5

James padł na ziemie, przyciskając twarz do chłodnej posadzki. Możliwe, że ona wcale nie była aż tak zimna, jak wydawała się być, ale po torturach jego skóra była tak rozgrzana, że najprawdopodobniej nawet ogień wydawałby się być chłodny i orzeźwiający. Liny, z których dopiero co udało mu się uwolnić, zdawały się wcale nie zniknąć, wciąż czuł na sobie ich niekomfortowy uścisk. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że drży. Emocje, towarzyszące jego drobnemu wyskokowi, niemal rozsadzały go od środka. Krzesło, które okazało się być bardzo słabej konstrukcji, leżało niedaleko niego w kawałkach, po gwałtownym uderzeniu o magiczny ekran i potężną ścianę. Voldemort krzyknął ze wściekłością, a James poczuł, jak promień zaklęcia niszczącego uderza w podłogę, tuż obok niego, przez co ta zapadła się, a on niemal wpadł do powstałej dziury. Przeturlał się pod ścianę na w miarę stały grunt i, korzystając z chwilowego zamieszania, wywołanego chmurą kurzu i brudu, która oddzieliła go od Czarnego Pana, skulił za kredensem, by uniknąć natłoku rzucanych przez niego klątw. Mebel jednak nie uchronił go przed wściekłością Mrocznego Lorda, gdyż eksplodował, raniąc go tym samym. Syknął z bólu, automatycznie osłaniając głowę rękami, choć wiedział, że nic mu to nie da, że jest już stracony. Ledwo potrafił złapać oddech z tego wszystkiego, a ból w żebrach, które najpewniej były złamane, wcale nie pomagał.
Liny znów zacisnęły się wokół jego ciała, a on poczuł, jak obca siła podnosi go na nogi i gwałtownie ciągnie w stronę wściekłego Lorda Voldemorta.
- Wiesz, jak głupie było to, co zrobiłeś? - wysyczał Czarnoksiężnik, machnięciem różdżki sprawiając, że James zgiął się w pół i krzyknął krótko z bólu. Mimo to uniósł wzrok i spojrzał hardo w oczy Czarnego Pana.
- Rób ze mną, co ci się podoba - warknął. - Torturuj mnie, przetrzymuj, krzywdź, ale nigdy więcej nie waż się grozić ludziom, na których mi zależy - rozkazał cicho, zabójczym tonem. Voldemort roześmiał się okrutnie.
- Zabrzmiałeś śmiesznie ofiarnie, dzieciaku - oznajmił z pełnym chłodu i ironii rozbawieniem.
- Zniszczę cię - wycedził James z palącą nienawiścią w oczach. - Bez względu na prawdziwość tej cholernej przepowiedni. Przysięgam, że cię zniszczę - warknął, prostując się z trudem.
- Zuchwałość zawsze kroczy przed porażką - oznajmił Czarny Pan, widocznie zirytowany pewnością siebie chłopaka.
- W takim razie ty już przegrałeś - zripostował James, za co oberwał kolejnym Cruciatusem. Jęknął i osunął się na kolana, nie mogąc utrzymać się na nogach przez rażący ból, rozchodzący się po całym jego ciele. Zacisnął dłonie w pięści, tłumiąc krzyk i drżenie ciała. Miał tego dość. Nie potrafił złapać oddechu, niemal krztusił się własną śliną, ale uparcie tamował wrzask, który rozsadzał mu gardło, próbując złamać panującą w pokoju ciszę. Ból jaki czuł, gdy Czarny Pan atakował z całą swoją mocą, był tak potworny, że zdawał się być jedyną rzeczą, która wciąż utrzymywała go przy świadomości, a gdyby zniknął, pociągnąłby za sobą jego życie. Oddychanie było w tamtej chwili czymś niemal niewykonalnym, czymś co współgrało z Cruciatusem, by całkowicie go wykończyć.
- Dalej jesteś taki pewny siebie, Potter? - wysyczał Voldemort, dokładając mocy do zaklęcia, przez co James jęknął cicho, nie mogąc już wytrzymać, nie potrafił zapanować nad sobą, czuł się tak cholernie słaby. - Dalej jesteś przekonany, że nic mi nie zdradzisz? - spytał, lecz Potter nie był w stanie odpowiedzieć. Klątwa wciąż paliła całe jego ciało, powoli doprowadzając go do szaleństwa. - Jesteś pewny, że oni by cię nie zdradzili? Nigdy cie nie zawiedli?
James uniósł wzrok, by od razu warknąć, że nie, jednak słowa zamarły mu w gardle, a przed oczami stanęło jedno z gorszych wspomnień.
Razem z Syriuszem i Peterem zmierzali w stronę wierzby bijącej, gdzie Remus właśnie przechodził przemiane, by wspierać go w tych cholernie trudnych dla niego chwilach. Przed pełnią zawsze czuł to samo dziwne uczucie rozdarcia, gdyż z jednej strony współczuł Lunatykowi, który cierpiał katusze, zmieniając się w wilkołaka, a z drugiej... ekscytowały go tego typu wyskoki.
Wszystko mieli dokładnie zaplanowane, jak zwykle. Remus do wrzeszczącej chaty miał dotrzeć pierwszy, oni już po jego przemianie - jak zwykle. Potem włóczyliby się po zakazanym lesie, świetnie bawiąc, tak jak zwykle. Każdy punkt planu miał wypalić, bez zbędnych niespodzianek. Jak zwykle. Nie było innych możliwości, a przynajmiej tak mu się wydawało.
Usłyszał duszony śmiech Syriusza za swoimi plecami.
- Co jest? - spytał, zerkając na przyjaciela, ktory wskazał mu tylko bijącą wierzbę, nie przestając cichotać. James spojrzał w tamtą stronę, mrużąc oczy, by dojrzeć poruszającą się w ciemności sylwetkę Severusa Snape'a. - Smark? - zdziwił się. - Co on tu...?
- Trochę zbyt węszył - przerwał mu Syriusz. - Wyobraź sobie jego minę, gdy zobaczy Luńka - dodał ze śmiechem. James był już bliski zawtórowania mu, kiedy zdał spobie sprawę z tego, co oznaczają słowa Blacka. Spojrzał na przyjaciela z przerażeniem i niedowierzaniem, błagając w duchu, by wszysto okazało się być żartem.
- Co ty mówisz? - wyszeptał, wpatrując się w jego otwartą i pełną optymizmu twarz.
- Chciał poznać sekret, to go pozna. Zobaczysz, będzie niez... HEJ! Rogacz, Jim, gdzie ty...!?
James już go nie słuchał. W szalonym tempie gnał w stronę znikającego w tunelu Snape'a, krzycząc i każąc mu się zatrzymać.
- SNAPE! SNAPE, IDIOTO, STÓJ! - wrzasnął na całe gardło, ale Ślizgon tylko przyspieszył. Potter, nie zastanawiając się nad tym co robi, pobiegł za nim do tunelu, ignorując wołania Łapy.
Uratował Snape'a. Uratował mu życie, mimo że nigdy nie chciał tego robić, a do Syriusza nie odzywał się przez tydzień. Był na niego tak cholernie wściekły. Rozgoryczony, rozczarowany, pełen żalu i dziwnego smutku. Po raz pierwszy miał do Łapy takie pretensje. Sądził, że może mu ufać, bo jak nie jemu to komu, do cholery!? A jednak. Syriusz zrobił coś tak okropnego.
James już nigdy pózniej nie czuł się tak zdradzony.

Nie!
Nie, nie, nie! Nie mógł tak myśleć, po prostu nie miał prawa!
Syriusz popełnił błąd - szepnęło serce. Cicho, spokojnie, ale ze smutkiem.
Sam ciagle to robisz, głupku - dodało sumienie, któremu zawtórowali rozum i instynkt. Duma i temperament siedzieli cicho. W końcu.
- Nigdy... - odparł powoli, ledwo panując nad drżeniem głosu. Niby kiedy go zawiedli?! Remus zawsze był obok, służąc dobrą radą i świeżym, neutralnym spokrzeniem na dręczący Pottera problem, Mike jak nikt potrafił poprawić humor, nawet w najgorszych sytuacjach, a Łapa? Syriusza kochał całym sercem, tak mocno jak brat może kochać brata. Przecież to on go wspierał w każdej sytuacji, to on zawsze potrafił mu pomóc, to on opamiętywał go w najtrudniejszych dla Jamesa chwilach. Niby czemu miał im nie ufać?
- A jednak, teraz jesteś sam - zauważył zjadliwie Voldemort, nie przerywając działania klątwy. Potter nie odpowiedział. Powoli zaczynał osuwać się w ciemność.
Słodka, słodka nieświadomość.
"Nie ma odwagi i nie ma lęku. Jest tylko świadomość i nieświadomość. Świadomość to lęk, nieświadomość to odwaga."
Alberto Moravia
Syriusz niemal zachrypł od ciągłego tłumaczenia, że nie zdradzi przepowiedni, o ile James sam nie zdecyduje, że chce, żeby ktokolwiek znał jej treść. Choć nieznacznie zawahał się, słysząc zapewnienie, że ta informacja może pomóc Rogaczowi, jedak szybko przejrzał te dość okrutną manipulację. Nie wiedział skąd dokładnie wziął się w nim ten nagły talent do wykrywania kłamstw i fałszerstw, ale podejrzewał, że to wpływ Jima. Po prostu... kiedy przebywa się tyle czasu z osobą o tak silnym charakterze, której manipulację miały taką moc, wszystkie inne wydawały się być dziwnie słabe, przez co każda próba zakonu zmanipulowania go kończyła się całkowitą ich porażką.
Gdy już wszyscy przyjęli do wiadomości, że od Blacka niczego nie wyciągną, dyrektor wrócił do swoich zajęć, zostawiając Huncwotów samych z Założycielami, gdyż Ann umówiła się z Francescą na jakiś "babski wypad" na miasto, co Syriusz skomentował tylko cichym prychnięciem. Jasne, niech sobie robią zakupy, a Jimmy niech sobie znosi męczarnie i katusze. Czemu by nie? On sam nie potrafił zmusić się do niemyślenia o Rogaczu, ale coż, za innych nie odpowiadał. W dodatku w głowie wciąż majaczyły mu słowa przyjaciela: "Już go nienawidzę. W końcu od nienawiści do miłości cieńka linia, nie?". Może te słowa nie przejęłyby go tak bardzo, gdyby nie dziwna nuta w głosie Jima, kiedy je wypowiadał. Było w nim tyle bólu i smutku, które Syriusz tak łatwo mógł wyczuć, mimo sztucznej kpiny, a także czegoś w stylu goryczy, która zapewne miała brzmieć fałszywie.
Nie brzmiała.
To było najboleśniejsze poczucie rozgoryczenia, jakie Black słyszał w całym swoim życiu.
Nawet się nie zorientował, kiedy Salazar wszedł do pokoju i stanął obok niego.
- Jak tam? - spytał cicho, zerkając na swojego dziedzica ze smutkiem i zaniepokojeniem.
- Nijak - odparł bezbarwnym tonem Łapa, wbijając wzrok w swoje kolana.
- Syriusz nie łam się - westchnął Salazar, klepiąc go po ramieniu. Chłopak ledwo powstrzymał się od przewrócenia oczami.
- Bo to takie proste - burknął. - Nie widziałeś, jak go torturował? - spytał, nie panując już nad drżeniem głosu. Slytherin westchnął cicho, spuszczając wzrok.
- Widziałem - odparł powoli. - Ale... ale James sobie poradzi. Przecież go znasz - dodał, czego Łapa nie skomentował w żaden sposób. Miał serdecznie dość tego zakładania, że Rogacz da sobie radę. Dokładnie był świadomy tego, jak dobrze Jim potrafi sobie radzić w trudnych sytuacjach, co nie znaczy, że nie miał zamiaru go szukać.
- Czemu nikt was nie poznał? - spytał, rzucając się na kanapę obok Mike'a.
- Właśnie, nikt się nie skapnął, że po świecie chodzi czterech Założycieli Hogwartu? - dodał Remus, także chcąc zmienić temat i rozluźnić atmosferę.
- Nie mieli jak - odpowiedział, wchodzący do pokoju, wraz z Helgą i Roveną, Godryk.
- Za naszych czasów uwiecznili nas na paru obrazach, ale wtedy byliśmy już... - zaczęła Hufflepuff, jednak urwała, szukając odpowiedniego słowa.
- Starzy? - podsunął ponuro Syriusz.
- Brzydcy? - zaryzykował Mike.
- Pomarszczeni? - rzucił Remus. Założyciele łypnęli na nich spode łba.
- Dojrzalsi - burknęła Helga, w końcu znajdując idealne określenie.
- Czyli starzy.
- Brzydcy.
- I pomarszczeni.
Godryk, Sal, Rowena i Helga prychnęli równo, najwyraźniej bardzo urażeni tym stwierdzeniem, co trzej Huncwoci podsumowali znaczącymi spojrzeniami, które wymienili.
- A jakim cudem nie znikacie? - drążył Black, unosząc brwi.
- Stworzyli sobie eliksir nieznikania - pospieszył z odpowiedzią Skrzydlak.
- Nazwa nie brzmi zbyt przekonująco, ale działanie jest okey - dodał Lupin, uśmiechając się blado. Syriusz kiwnął głową, już wszystko rozumiejąc i wstał.
- A ty dokąd? - spytał Godryk, patrząc na Blacka uważnie.
- Nie interesuj się, George - mruknął tamten, wchodząc do holu.
- Nie darujecie nam tych imion, co westchnęła Rovena.
- Możecie pomarzyć.
Dalszej wymiany zdań Syriusz już nie słuchał.
Nadszedł czas, by zobaczyć, co nowego u braciszka.
"Krewni są jak piękny, górski krajobraz: najlepsze wrażenie czynią z daleka."
Jean Gabin
Lily powolnym krokiem zeszła na kolację, choć apetyt miała raczej niewielki, nie chciała robić przykrości swojej mamie, która, jak zwykle, bardzo napracowała się nad posiłkiem. Chcąc nie chcąc weszła do jadalni, gdzie stół był pięknie nakryty jedzeniem, które pachniało tak wspaniale, że głód naszedł ją niemal znikąd. Podeszła do stołu i zajęła miejsce obok swojego taty, który z uśmiechem podał jej talerz. Petunia na jej widok przewróciła oczami i skrzywiła się nieznacznie.
- Ona musi z nami jeść? - spytała, patrząc na rudowłodą niechętnie.
- Tuniu! - krzyknęła pani Evans. - Jak tak możesz, to twoja siostra!
- Nic się nie stało, mamo - wtrąciła Lily. - Po prostu zjem u siebie - dodała i nachyliła się, chcąc nałożyć sobie na talerz trochę jedzenia, by potem odejść do swojego pokoju.
- Nie wygłupiaj się, Lily, siadaj - polecił jej ojciec, wysyłając Petuni karcące spojrzenie. Młodsza Evans z cichym westchnieniem wzięła sztućce i zaczęła jeść. Spokój nie trwał zbyt długo, gdyż niecałe pięć minut później znów odezwała się Petunia.
- Skoro ta twoja szkoła jest taka fajna, to czemu w ogóle z niej wyjeżdżasz? - spytała jadowicie. - Gdybyś zostawała na cały rokwszystkim byłoby lepiej - stwierdziła, a Lily pouczyła łzy, napływające jej do oczu.
- Petuniu! - oburzyła się mama dziewczyn. - Jak możesz tak mówić!?
- Jak? Szczerze? - parsknęła blondynka.
- Ona mogłaby uprawiać swoją czarną magię brąz przerwy, a my nie musielibyśmy ukrywać, że mamy w domu... dziwaka.
Następnie wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko.
Lily gwałtownie wstała od stołu, a całe jedzenie eksplodowało w twarz Petunii, która z krzykiem uciekła do swojego pokoju. Ruda nie czekała na reakcję swoich rodziców, tylko czym prędzej ruszyła do siebie, gdzie machnięciem różdżki sprawiła, że jej rzecz same władowały się do jej kufra.
- Liluś, skarbie, co ty wyprawiasz? - szepnęła pani Evans, która wraz z mężem stanęła w progu pokoju ich młodszej córki.
- Mam tego dość - rzuciła Lily przez łzy. - Nie wytrzymam tu, przepraszam was, ale po porostu nie mogę.
Wzięła kufer w dłoń i wyminęła zdezorientowanych rodziców, po czym skierowała się po schodach na parter, skąd wyszła na dwór i ile sił w nogach, pognała przed siebie, choć sama nie wiedziała, gdzie biegnie. Po prostu chciała być jak najdalej od tego domu, od domu, w którym czuła się nierozumiana, obca.
Przywołała różdżką Błędnego Rycerza.
Zaczynała nowy rozdział w swoim życiu.
"Nie ma wesela bez muzyki, nie ma domu bez kłótni." Przysłowie osmańskie

II. Rozdział 4

Gdyby parę tygodni wcześniej, ktoś powiedział Syriuszowi, że stanie przez drzwiami Narcyzy Black z zamiarem proszenia ją o pomoc, roześmiałby się kpiącą i postukał w głowę, by pokazać, co myśli o szaleńcu, który na to wpadł. Ale jednak. Patrzył właśnie na zrobione z ciemnego drewna, ozdobne drzwi i po raz kolejny zastanawiał się czy dobrze robi. W końcu to Narcyza. Nie miał pewności, czy może jej zaufać i dlaczego w ogóle myślał, że ona chciałaby mu pomóc. Ale czuł, że jeśli ten plan nie wypali nie będzie mógł już nic zrobić. I wiedział, że nie ma rzeczy, do której nie posunąłby się, by pomóc Jimowi - nawet gdyby miał za to zapłacić życiem. Tym bardziej, że z jakiegoś powodu czuł, że to całe porwanie jest po części jego winą. W końcu to on kazał iść Rogaczowi do Evans, to on pozwolił mu opuścić pozycję, a więc to on za to odpowiadał. Powinien mu wtedy pomóc, osłaniać, a nie dość, że pozwolił mu się oddalić, to sam go do tego nakłonił.
Więc teraz musiał mu pomóc.
Zapukał. Nie czekał długo, a drzwi uchyliły się ukazując jego kuzynkę. Jej twarz jak zwykle była blada, a jasne włosy spięte w sztywny kok na tyle głosy. Ubrana była w szarą, lecz bardzo elegancką sukienkę, zupełnie jakby oczekiwała jakiś wykwintnych gości. Spojrzała na niego ze zdziwieniem i przerażeniem w jej bladoniebieskich oczach.
- Syriusz? - spytała zduszonym szeptem. - Co ty tu robisz?
- Musimy porozmawiać - oznajmił twardo, patrząc jej w oczy.
- Syriusz...
Proszę - przerwał ostro, po raz kolejny wciągu kilku dni odkładając dumę na dalszy plan. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem kiwnęła głowa i wpuściła go do środka. Wszedł bez słowa i ruszył do salonu, który mu wskazała ruchem dłoni. Było to ciemne, odpychające dla niego pomieszczenie, pełne bezużytecznej tandety, tak obrzydliwie przypominające mu Grimmauld Place. Skrzywił się nieznacznie, jednak natychmiast przywrócił na twarz minę pokerzysty.
- Nie powinieneś tu przychodzić - oznajmiła Narcyza, wchodząc za nim do salonu. - Gdyby mój ojciec...
- Wiem - wtrącił po raz kolejny. - Ale ja naprawdę muszę z tobą porozmawiać.
- Rozumiem że chodzi o Pottera? – spytała, a raczej stwierdziła dziewczyna. Syriusz kiwnął tylko głową, zastanawiając się, jak ubrać słowa to po co przyszedł. Mimo że wiedział, że traci czas, nie mógł zmusić się logicznego myślenia. Głowę wciąż zaprzątało mu porwanie Jamesa, przez co nie mógł skupić się na wyznaczonym sobie zadaniu. Naprawdę bał się o życie przyjaciela. Choć zawsze kpił z głupców, którzy pozwalają strachowi przejąć nad sobą kontrolę, teraz sam musiał przyznać, że stał się jednym z nich. Wizja stracenia Jima wydawała się straszniejsza niż cokolwiek innego.
- Tak - odparł z wolna, przypatrując się z uwagą kuzynce.
- Syriuszu, ja nic nie wiem. Na pewno nie więcej niż ty - odparła tamta z cichym westchnieniem. Łapa poczuł okropny skurcz w okolicach żołądka. Tej odpowiedzi właśnie najbardziej się obawiał.
- Ale mogłabyś się dowiedzieć? - drążył mimo wszystko. Cholera, jeśli ona mu nie pomoże, to nikt tego nie zrobi.
- Wątpię, do takich informacji są dopuszczani tylko Śmierciożercy lub kandydaci, a ja... - urwała. Syriusz wysłał jej rozumiejące spojrzenie. Dobrze wiedział, jak to jest, gdy ktoś z rodziny nakłania cię do czegoś, czego wcale nie chcesz.
- Rozumiem - mruknął, wzdychając cicho. Zaczynał tracić wiarę we własne możliwości. Prawda była taka, że bez Jamesa nie potrafił nic wymyślić. To on wpadał na najlepsze pomysły, on wymyślał plany działania, a teraz, gdy Syriusz nie miał go przy sobie, nic nie umiał zdziałać. Teraz, kiedy Rogacz najbardziej go potrzebuje, liczy na niego. To właśnie teraz Łapa zawodzi.
- Ale... - zaczęła niespodziewanie Narcyza, sprawiając tym samym, że Syriusz poczuł nagły przypływ nadziei. - Ale chyba wiem, kto może ci pomóc. 
"Jeśli uznam, że moje poświęcenie było daremne, nie zawaham się ani przez chwilę i zrezygnuję z prezydentury na rzecz osoby, która będzie miała większą szansę na sukces"
Juan Perón
Syriusz wrócił do Willi Godryka około szesnastej, spędzając pół godziny na włóczeniu się bez celu po okolicy i rozmyślaniu o tym co musi zrobić. Owszem, musi. Zwykle nie znosił używać tego słowa, jeśli chodzi o niego, ale tym razem nie widział innej możliwości, po prostu musiał. To było jedyne rozwiązanie, obojętnie jak bardzo Łapa próbował zaprzeczać. A próbował bardzo wytrwale. Nawet teraz, po trzydziestominutowej walce z własnymi myślami przyłapywał się na intensywnym rozmyślaniu, co innego mógłby zrobić. To nie tak, że szukał jakiegoś prostego i wygodnego sposobu znalezienia Jima, po prostu ten, który zaproponowała mu Narcyza był... niedorzeczny! Najgorszy z możliwych i do tego mało prawdopodobny. Najpewniej nie wypali, jak będzie miał pecha, to wyjdzie jeszcze gorzej niż było na początku. Ale lepszego pomysłu nie miał, bo gdyby takowy posiadał, to już dawno by się za niego brał, a nie rozważał nad tym!
To wszystko było tak cholernie trudne. Czuł się, jakby coś od środka rozrywało go na dwie części. Z jednej strony poczucie winy, troska, tęsknota, a z drugiej żal, uraza, złość. Nie mógł tak po prostu podjąć decyzji. Nie potrafił. Jednak po tych trzydziestu minutach rozmyślań i wahań strach o życie Jamesa zwyciężył. Postanowił zaryzykować i wbrew sobie pójść za radą Narcyzy, ale nie dziś. Zdecydowanie musiał się do tego przygotować psychicznie, a jak na jeden dzień miał dosyć wrażeń. No i zakon zaczynał coś podejrzewać, a oni wciąż musieli stwarzać pozory, że grzecznie dostosowują się do zasady "czekać i nic nie robić". Gdyby Dyrektor i reszta domyślili się, że Huncwoci coś kombinują, natychmiast udaremniliby wszystkie ich plany, możliwe, że nieświadomie, ale jednak. Nie mogli sobie na to pozwolić, zdecydowanie nie mogli.
Westchnął.
Oby Mike'owi i Remusowi poszło lepiej niż mi -
pomyślał, wchodząc do salonu Potterów, tłumiąc ziewnięcie.
Uniósł wzrok i wtedy go zatkało.
Założyciele.
Zakon Feniksa.
Razem, obok siebie, rozmawiają.
Na dobre dziesięć sekund zapomniał, jak się oddycha. Poczuł, że po raz pierwszy od jakiegoś tygodnia głównie zaprzątającą mu głowę myślą nie jest James. Była to z jednej strony miła odmiana, bo chyba wszystko było lepsze niż wyobrażenia zakrwawionego i cierpiącego Jima, a z drugiej... Co się tu, do cholery dzieje!? Godryk, Salazar, Rowena, Helga i zakon!? Jak!? I czemu oni nie znikają? Przecież nie mogą sobie tak po prostu chodzić po ziemi, to nienormalne! Dlaczego rozmawiają z dyrektorem? Mówili, że nikt nie może wiedzieć o tym, że żyją, więc co tutaj robią i czemu nikt mu o niczym nie powiedział? Cholera, powinni przynajmniej ostrzec, że planują jakiś wyskok, a nie przychodzić sobie od tak na ziemię i czekać, aż ktoś padnie na zawał serca, czy inne mugolskie paskudztwo.
Godryk wyszczerzył się do niego zza ramienia dyrektora, co ten zauważył natychmiast zauważył i spojrzał na stojącego za jego plecami Blacka.
- Och, Syriusz, jak dobrze, że jesteś - oznajmił staruszek, odsuwając się na bok, by Łapa mógł spojrzeć na twarze całej czwórki Założycieli. - Chciałbym przedstawić ci nowych członków Zakonu Feniksa. George Green... - wskazał na Godryka - Simon Smitch... - teraz na Salazara - Rachel Roberts... - tym razem na Rowenę - i Helena Harrison - na końcu na Helgę. Łapa jeszcze chwilę zastanawiał się, co powiedzieć, aż wykrztusił z siebie niepewnie:
- Dzień dobry?
- Cześć, Syriuszu - zawołał wesoło Godryk/George. - Dużo o tobie słyszeliśmy - dodał, przez co Black musiał powstrzymać się od zgryźliwego komentarza, dlaczego oni też wydają mu się znajomi.
- Och - rzucił cicho, unosząc lekko brwi. Dumbledore przypatrywał się mu przez chwilę, jakby zdziwiony jego reakcja, jednak najpewniej postanowił przypisać to jego przygnębieniu po porwaniu Jamesa.
- Widzisz, są oni w zakonie tylko parę dni, a zdobyli już kilka przydatnych informacji, które pomogą nam odnaleźć pana Pottera - oznajmił starzec, a Łapa poczuł szybsze bicie serca. Uniósł wzrok na Założycieli, a w jego oczach znów pojawił się pełen nadziei błysk.
Może ten plan wcale nie będzie konieczny?
- Jakie? - spytał, z dziecinną naiwnością oczekując dobrych wieści.
- Póki co, znamy nazwy miejsc, gdzie ostatnio widziano podejrzane rzeczy i ludzi. Musimy dowiedzieć się...
- Jeśli znamy nazwy miejsc, to czemu nikt nic nie robi? - spytał, przerywając tym dyrektorowi. Miał cholernie irytujące wrażenie, że podczas gdy on włóczy się po domach niemal obcych ludzi lub Śmierciożerców, cała reszta siedzi sobie spokojnie i od ręki zdobywa odpowiednie informacje. Chociaż nie marudziłby, gdyby okazało się, że przynajmniej wiedzą, co z Jimem. A wyglada na to, że stoją w miejscu.
- Nie możemy ich spłoszyć - wyjaśnił spokojnie dyrektor, przyglądając się mu uważnie. - Jeśli są tam gdzie sadzimy... - urwał.
Czarny niczym smoła jastrząb przysiadł na parapecie i leniwie zastukała w szybę.
"Bezwzględne zło wywołuje konieczność istnienia bezwzględnego dobra."
Aldous Huxley
James poderwał gwałtownie głowę, gdy znów usłyszał dźwięki kroków, wybudzających go z transu, bo snem by tego nie nazwał. To było raczej chwilowe otumanienie, zbyt niespokojne na bycie snem. Sen kojarzył się z czymś dobrym. Z odpoczynkiem, ukojeniem, spokojem. To z czego właśnie się ocknął nie było ani spokojne, ani nawet nie sprawiło, że czuł się wypoczęty. Jedyne co było nowe to chwilowe poczucie skołowania, które jednak zniknęło szybko, gdy tylko odzyskał świadomość w jakiej sytuacji się znajduje. Ta myśl była jak wylane na niego wiadro zimnej wody, które natychmiast przywołało go do porządku, odpychając w niepamięć poczucie senności i zmęczenie. Zmusił się do skupienia na obecnej sytuacji, co wcale nie było takie trudne, biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatni czas nie robił nic prócz myśleniu o niej. Trudniejsze było myślenie o niej i nie użalanie się tym samym. W końcu nie był tchórzem i jakimś żałosnym słabeuszem, żeby siedzieć bezczynnie i płakać jaki to on biedny i poszkodowany. Czasem był cholernie wdzięczny swojemu ojcu, za wychowaniu go na zamkniętego w sobie i ukrywającego emocje drania. Ostatecznie dzięki jego dość... specyficznym metodom wychowawczym w chwilach takich jak ta mógł skupić się na rzeczach, które mogą pomóc mu w ucieczce, a nie na głupotach typu: "Czy będzie bolało?". W końcu ojciec skutecznie wyczulił go na ból i cierpienie. Miał już doświadczenie w znoszeniu tego, co mu los daje, zachowując jakieś resztki honoru. Najgorsze nauki Charlesa, choć często brutalne, bezwzględne i niosące ze sobą wiele łez, krwi i ran, na stałe wżynały się w pamięć, podobnie jak blizny w skórę. Nagle zdał sobie sprawę, że powinien o nim myśleć. Nie o ojcu, nie teraz. Cholera, był żałosny. Jeszcze przed chwilą był pewny, że wiedział o czym powinien myślec, a o czym nie. Teraz znów rozmyśla o swojej przeszłości, zamiast skupić się  na przyszłości, o ile takową w ogóle jeszcze posiada. To było niemal tak żałosne jak fakt, że ponad pół roku po śmierci rodziców kuli się na samo wspomnienie ojca.
Chyba jednak jestem tchórzem, jeśli nadal się go boję - pomyślał, co jego duma skomentowała prychnięciem, wciąż jeszcze w kiepskim stanie, po sesji tortur, serce zmęczonym westchnieniem, a rozum pełną nagany uwagą, że powinien skupić się na zbliżających niebezpiecznie krokach.
Tak też zrobił.
Nawet nie udawał, że jest nieprzytomny, marudna i poszkodowana duma na to nie pozwoliła.
- Radzę ci nie kombinować tym razem, smarkaczu - warknął męski głos tuż przy jego uchu. James skrzywił się tylko. Przecież on zawsze kombinuje, przez co zrobienie teraz wyjątku byłoby nie fair w stosunku do innych. Więc musiał coś zrobić.
Kiedy tylko poczuł szarpnięcie ze strony napastnika, który stanął przed nim, z impetem uderzył go górną częścią czoła prosto w nos. Ten krzyknął i upadł, a James natychmiast wymierzył kopniaka w brzuch Śmierciożercy, który stał za nim. Nie wiedział ilu ich tam jeszcze jest, ale przeczuwał, że więcej niż dwóch. Przecież nie może być za łatwo (tak, to był sarkazm).
Następne szarpnięcie nie nadchodziło, co James wykorzystał i zdarł opaskę ze swoich oczu. Oczywiście było ciemno, jednak kolejny atak było mu znacznie łatwiej zauważyć. Zablokował uderzenie i wykręcił rękę agresora, którego odepchnął na ziemię. Już myślał, że to wszyscy, że wreszcie mu się udało, kiedy poczuł świst gorącego powietrza tuż przy karku. Uchylił się przed kolejnym snopem światła i odskoczył gwałtownie wprost w łapska, skrywającego się w mroku Śmierciożercy, który uderzył go prosto w twarz i pchnął na drzwi. James uderzył o nie plecami i osunął się na ziemię, zahaczając głową o klamkę, przez co cały świat zawirował mu przed oczami. Zacisnął powieki, czując, jak ktoś szarpie jego koszulkę i stawia go na nogi. Potem było uderzenie w brzuch, znów w twarz, a potem przestał już liczyć. Splunął krwią przed siebie, zanosząc się kaszlem. Chwilę pózniej opaska znów zacisnęła się wokół jego oczu, a on sam wleczony był w głąb domu. Nie miał już nawet siły na szarpanie się, cholera to wszystko go wykańczało.
Zmusił się do zebrania myśli.
Odkąd się obudził raz widział Lorda Voldemorta, wyglądało to mniej więcej tak jak teraz, czyli szykuje się kolejna pogawędka z Czarnym Panem. Będzie mógł wpisać to do swojego CV - "Częste spotkania z Władcą Ciemności". Chciałby zobaczyć minę potencjalnego pracodawcy. Do rzeczy... Miał na ręce zegarek od Syriusza, jednak w chwili, w której jego pole widoku ograniczało się do czarnego materiału, jego magiczne funkcje były niezbyt przydatne. Za to cykanie i delikatne drżenie co godzinę dawało możliwość odmierzania czasu od pierwszego spotkania z Voldemortem do tego. Wyliczył czternaście i pół godziny, jednak był pewien, że przez znaczną cześć doby był nieprzytomny, przez co mógł stwierdzić, że minęły równe dwadzieścia cztery godziny. Słyszał o Voldemorcie wystarczająco dużo, by stwierdzić, że jest cholernym perfekcjonistą. Czyli jest tu już dziewięć dni, w czym siedem spędził nieprzytomny. Okey, to jeszcze nie czas na tracenie zdrowych zmysłów. To czas na udawanie całkowicie znudzonego i obojętnego na to co się dzieje. Strata zmysłów sama w końcu nadejdzie. Znaczy się... Miał nadzieję, że nie nadejdzie, choć z tą nadzieją to rożnie czasem bywa. Raz jest, a raz nie... Po prostu, strata zmysłów była obecnie zabiegiem z grubsza niesprzyjającym.
Poczuł, że jest wpychany do kolejnego pomieszczenia, przyjemna temperatura wskazywała na to samo, co przy ostatniej rozmowie z Czarnym Panem. Niemal się uśmiechnął, czując przyjemne ciepło omiatające jego zmarzniete ciało, które wręcz błagało o odrobine wyższą temperature. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zaraz otrzyma jego znacznie spotęgowaną ilośc w postaci zaklęcia torturującego, a wtedy będzie błagał i klął w myślach, by znów znaleźć się w chłodnym pomieszczeniu, gdzie będzie mógł spokojnie ponarzekać na skrajne warunki, które przyszło mu znosić.
- Ach, jest i mój ulubiony jeniec - usłyszał syk, który, mimo pozornie pokojowych słów (czy nazwanie kogoś jeńcem jest pokojowe?), nie wróżył nic dobrego.
- Rozumiem, że masz też innych? Łał, czuję się zraniony - rzucił James w odpowiedzi, po raz kolejny zdzierając ze swoich oczu, znienawidzony przez siebie po dwóch dniach, materiał, czując, że trzymający go Śmierciożercy cofnęli się pod drzwi. Patrzył teraz na siedzącego w dużym fotelu, może nawet i tronie, Lorda Voldemorta, obok kominka z kieliszkiem wina w ręce. Wskazał Potterowi miejsce na drugim fotelu, na co ten uniósł brwi, nie ruszając się z miejsca. Czarny Pan przyjrzał mu się uważnie, oceniająco.
- Usiądź, James. To nie rozkaz, a propozycja - oznajmił. Chłopak zmarszczył brwi, na ułamek sekundy pozwalając wpłynąć wyrazowi zdziwienia na swoją twarz, zaraz potem przywracając na nią codzienną nonszalancję i chłód. Z ociąganiem zajął wskazane miejsce, w każdej chwili będąc gotów odskoczyć, gdyby nadeszła taka konieczność. Był pewien, że dostrzegł błysk satysfakcji w oczach Voldemorta, co tylko podjudziło jego podejrzliwość, jednak chwilę później, gdy poczuł przyjemne ciepło bijące z kominka, który stał tuż obok, jego instynkt samozachowawczy został zepchnięty na dalszy plan, a jego miejsce zajęła momentalna ulga. - Może masz ochotę się czegoś napić? Coś zjeść? - spytał uprzejmie Czarny Pan. I to właśnie ta uprzejmość sprawiła, że nieufność Jamesa znów wróciła, tym razem z przyjaciółkami - niepewnością i ciekawością. Kiedy Voldemort nie doczekał się odpowiedzi, machnął różdżką, a na niewielkim stoliku obok foteli zmaterializowały się dwa talerze - jeden z dużą ilością małych kanapeczek, przyrządzonych w sposób niezwykle wykwintny. Na drugi ze smażonymi krewetkami, oblanych delikatnie sosem, który, sądząc po zapachu i wyglądzie, był pomidorowy. Następnie pojawiły się dwie butelki win. Jedno białe, w którym James od razu rozpoznał Sauvignon Blanc, którego ojciec pozwalał mu okazjonalnie napić się przy posiłku, gdy skończył już piętnaście lat. Drugie zaś było czerwone; z początku James go nie kojarzył, ale kiedy tylko rzucił okiem na etykietę, zorientował się, nie musząc do końca czytać nazwy. Gdyby nie sytuacja w jakiej się znajdował, roześmiałby się na wspomnienia z tym trunkiem związane. Pinot Noir - pił te wino, mimo wyraźnego zakazu Charlesa, o czym ten, koniec końców, i tak się dowiedział. Rany na plecach w końcu się zagoiły, zaś słodki smak tego alkoholu wciąż majaczył w dalekich odrębach jego pamięci.
Szczerze mówiąc, Voldemort trafił w dziesiątke. Uwielbiał krewetki, odkąd pamiętał, były jedyną rzeczą, która cieszyła go na tych wszystkich arystokrackich przyjęciach i spotkaniach. Podobnie było z kanapkami z łososiem, który leżał także na tych przed nim. Kiedy był mały i nie chciał schodzić na kolację, pokojówka przynosiła mu dokładnie taki sam talerz do pokoju, co było jego osobistym zwycięstwem nad ojcem, który był bezradny wobec uporu syna, kiedy klątwy i uderzenia zawodziły. A brak udziału Jamesa w "rodzinnych kolacjach" zdecydowanie był wart tych paru ran i blizn. Te dwa rodzaje win zajmowały wysokie pozycje na liście jego ulubionych, więc czymkolwiek ma ta gra skutkować, zamierzał w nią grać.
Wskazał głową na Pinot Noir w odpowiedzi na pytające spojrzenie Czarnego Pana, sięgając po kanapkę z łososiem i biorąc niewielkiego gryza, uważnie przeżuwając i rozkoszując się jej smakiem. Przyjął oferowany mu kieliszek z winem i napił się ciutkę, sprawdzając uprzednio, czy trunek na pewno ma swój naturalny zapach, nieskalany żadnym eliksirem. To nie tak, że dał się podpuścić, po prostu był tak potwornie głodny i spragniony, że zjadłby to i wypił, nawet gdyby miał zaraz potem paść trupem, by przed sądem ostatecznym zaśmiać się i rzucić ciche "warto było".
Przez chwilę nic nie mówił, zajadając się spokojnie, powoli i z umiarem, tak jak zawsze uczyła go matka, zapijając winem, jednak kiedy tylko najadł się do syta, lecz nie przesytu, i dopił wino, przeniósł wzrok, wprost na ciagle przyglądającego mu się Voldemorta.
- Dlaczego? - spytał krótko, prostując się na fotelu i wysyłając mężczyźnie(!?) wyczekujące spojrzenie. On wykrzywił wargi w wyrazie zadowolenia, który z pewnością nie był uśmiechem i odparł:
- Sądzę, że nie pokazałem ci się z najlepszej strony, James.
- Och - tchnął chłopak z ledwo wyczuwalną ironią w głosie. - Co nie było dobrą stroną? Porwanie, tortury czy napuszczenie na mnie napalonej psychopatki? - spytał, nie mogąc powstrzymać się od tej sarkastycznej wypowiedzi.
- Musisz wybaczyć Bellatrix - rzekł Voldemort, ignorując kpinę Pottera. - Jest w tobie wyjątkowo zadurzona, co, jak sam dobrze wiesz, rożnie wpływa na ludzi.
"Jak sam dobrze wiesz", co za subtelna sugestia co do jego feralnej fascynacji Evans.
- Oczywiście - rzucił cicho, mrużąc nieznacznie oczy. - Co nie zmienia faktu, że istnieją lepsze sposoby na zaaranżowanie konfrontacji niż porywanie i przywiązanie do krzesła.
- Teraz chcę ci to zrekompensować - oznajmił spokojnie Lord. - Chcę ci tylko przedstawić pewną propozycję, wysłuchaj jej i wtedy decyduj - dodał i kontynuował, widząc brak sprzeciwu Jamesa: - Wiesz pewnie do czego dążę i wiesz, jakie są moje cele. Chcę, żeby każdy czarodziej miał dogodne życie, takie na jakie zasługuje. Chcę, żeby nikt nie musiał żyć w ukryciu, żeby czarodzieje mogli spokojnie zajmować cały świat, bez strachu i udawania. Chcę stworzyć świat, w którym panować bedą ludzie, którzy naprawdę na to zasługują, świat bez kłamstw, obłudy i fałszerstw. Zastanów się nad tym, co sam musiałeś znosić w domu. A wiesz dlaczego? Nigdy nie myślałeś, dlaczego nie otrzymywałeś miłości od ojca, na jaką zasługiwałeś? - mówił, z każdym słowem podsycając ciekawość chłopaka, który teraz pokręcił głową i z zapartym tchem oczekiwał kontynuacji monologu Czarnego Pana. - Bo jeszcze przed twoimi narodzinami pewien mugol uwiódł i wykorzystał twoją matkę. Mieli romans przez pół roku. Ten parszywiec dał jej fałszywe poczucie akceptacji i zrozumienia, a potem porzucił, gdy dowiedział się kim jest, a twoja matka wróciła do Charlesa Pottera, który dowiedział się o jej romansie, krótko po tym jak okazało się, że Dorea jest w ciąży. Znienawidził ją, bo sądził, że dziecko nie jest jego. Był głuchy na jej przekonywania, że to niemożliwe, że dziecko na pewno jest jego. Próbował zmusić ją do usunięcia ciąży, używał na niej rożnych zaklęć, ale ciąża przetrwała. Chociaż uzdrowiciele nie dawali szans na narodziny zdrowego, żywego dziecka, mylili się. Twoje narodziny według wielu były cudem, ale to nieprawda. Masz w sobie moc, James. Moc, która była większa niż ta twojego ojca już w chwili twojego poczęcia. Charles o tym wiedział i postanowił to wykorzystać. Nigdy do końca nie uwierzył, że jesteś jego dzieckiem, ale widząc, jak potężny jesteś, postanowił zrobić z ciebie swojego dziedzica. Był ślepy na twoje wyraźne podobieństwo zewnętrzne do niego, wciąż wmawiał sobie, że jesteś dzieckiem mugola, a przez to znienawidził cię. Gdyby ten człowiek nigdy się nie pojawił, gdyby nie oszukał twojej matki, Charles nie traktowałby cię tak, jak to robił. Mógł być dobrym ojcem, a Dorea dobrą matką. Miałbyś prawdziwą i dobrą rodzinę, gdyby tylko nie ten mugol. Pomyśl ile straciłeś, nie tylko ty. Gdyby czarodzieje nie musieli się ukrywać, nikt nie byłby traktowany gorzej przez swoje przekonania. Twój przyjaciel, Syriusz Black, nie byłby odizolowany od swojej rodziny, gdyby mugole nie mieli wstępu do naszego świata. Każdy mógłby mieć zwyczajne życie, z dobrą, kochającą rodziną, nie sądzisz? Pomóż mi, James. Pomóż mi stworzyć świat, którym każdy czarodziej będzie miał dogodne życie, a już nikt nigdy nie będzie cierpieć za cudze błędy. Dołącz do mnie, razem stworzymy lepszą rzeczywistość, a mugole pożałują wyrządzonej nam szkody. Każdy będzie szczęśliwy.
James wpatrywał się w twarz Voldemorta, czując paskudnie bolesne ukłucie w okolicach serca. Nie, nie, nie, to nie może być prawda, po prostu nie może. To niemożliwe, że niby jego matka zdradzała jego ojca? Ona? Spokojna, delikatna, wrażliwa Dorea Potter? Romans? I to dlatego ojciec tak nim gardził? Nienawidził? Bo cholerny mugol uwiódł jego matkę!? Bo wykorzystał jej naiwność? Z powody zwykłego gnojka całe jego życie było piekłem? Te wszystkie blizny na jego ciele, koszmary nocne, ciągła chęć przypodobania się ojcu, ból psychiczny, który towarzyszył mu w każdej sekundzie życia, to wszystko przez jednego gnojka? Spędził pół życia, zastanawiając się, co z nim jest nie tak, całe noce błagał w myślach Boga czy tego, który tam u góry jest, by to zmienił i za każdym razem, gdy znów widział ojca czuł cholerne rozczarowanie, bo nic się nie zmieniło, bo on dalej nim pomiatał. Poczuł niewymowną nienawiść do tego mugola, do człowieka, który zmienił jego dzieciństwo w piekło, którego wspomnienie będzie go prześladować do końca życia.
Ale czy to znaczy, że każdy taki był? Czemu niby niewinni ludzie mieli cierpieć przez grzechy jednej osoby? Przecież on sam pokutował całe życie za kogoś, kogo nawet nie znał, więc jakie ma prawo na skazywanie na to innych? Żadne. Lily była z rodziny mugoli, poznał ich. Nigdy nie zacznie wspierać Voldemorta, nigdy.
- Mój ojciec... - zaczął cicho, lecz pewnie. - Mój ojciec był potworem. Znęcał się nade mną i nad moją matką, nie wnikam dlaczego. Wpajał mi zasady, które wciąż nie mieszczą mi się w głowie, torturował, bił, męczył, poniżał. Był po prostu zły i nienawidzę go z całego serca, ale jest coś, czego mnie nauczył, coś w co nigdy nie zwątpię... Szacunek do człowieka, bez względu na status krwi. Nie dołącze do ciebie. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy - oznajmił spokojnie, z determinacją patrząc w lodowate oczy Czarnego Pana.
- Miałeś swoją szansę, Potter, teraz będziesz konać w męczarniach - syknął tamten i machnął różdżką, a fotel, zajmowany przez Jamesa, zmienił się w krzesło, do którego natychmiast przytwierdziły go liny, a ogień w kominku zgasł, zabierając ze sobą przyjemne ciepło. - Jeśli ty mi nie zdradzisz przepowiedni, na pewno zrobi to ktoś inny, ktoś, komu ją wyjawiłeś, co James? - spytał Voldemort, a Potter poczuł, jak ogarnia go panika.
Syriusz.
- Nie możesz nic mu zrobić.
Nie mógł, nie mógł! Prawda?
- Mogę go zranić, bardziej niż ci się wydaje. Nie fizycznie, a psychicznie - wysyczał Mroczny Lord, wyciągając różdżkę. James przyjrzał mu się uważnie.
- Sądzisz, że przekonasz go do zdradzenia przepowiedni?
- Nie. Sądzę, że ty to zrobisz.
"Jest ból, który duszę od ciała od­dziela i choć ciało żyje, dusza po­woli umiera."
Autor nieznany
Syriusz przyglądał się uważnie, siegającemu po kopertę dyrektorowi, który z uwagą i przezornością odczytywał teraz adresata na kopercie. Oczywiście nadawca był dobrze, bo kto używa czarnego jastrzębia do wysyłania listów jeśli nie Lord Voldemort? To tak, jakby to określił James, nachalnie widowiskowe. Przecież mógł najzwyczajniej w świecie wysłać sowę jak cywilizowany człowiek, ale przecież jastrząb jest o wiele bardziej w jego stylu. Chociaż ptak w tym wszystkim był akurat najmniej ważny, zdecydowanie mniej niż fakt, że Voldemort wysłał im list. Po co? Co w nim jest? I czemu dyrektor, do jasnej cholery, nic nie mówi!? To musi mieć coś wspólnego z Jimem, coś musiało się stać, ale co? Czemu nikt nigdy mu niczego nie mówi!? Chodzi o Rogacza, ma pieprzone prawo wiedzieć, co z nim jest!
- Co się stało? Coś z Jamesem? - wypalił, patrząc to na dyrektora, to na nieotwartą jeszcze kopertę.
- Jest zaadresowana do ciebie, Syriuszu - oznajmił z wolna starzec, unosząc wzrok na Blacka, który pobladł nieznacznie.
- Do mnie? - bąknął, mrugając kilkakrotnie. Dumbledore kiwnął głową i podał mu list, który Łapa chwycił niepewnie, zastanawiając się, niemal mając całkowicie absurdalną nadzieję, że jest świstoklikiem. Jednak kiedy tylko jego dłoń zetknęła się z papierem, coś z niego wyskoczyło, tworząc obraz, ruchomy obraz.
Zamarł.
Voldemort.
James.
James przywiązany do krzesła, krwawiący, blady, pokiereszowany, żywy.
- Co to jest? - usłyszał szept Mike,a. Zignorował pośpieszne wyjaśnienia Roweny, skupiając wzrok na patrzącym w ziemie Jamesem.
Nie obchodziło go specjalnie co to jest. Czymkolwiek by nie było, pokazuje mu żywego Jima. Jima w towarzystwie uśmiechającego się kpiąco Lorda Voldemorta.
Wzdrygnął się.
Co za twarz.
Czy to było nagrane? Pokazywało to co działo się wcześniej, czy to co dzieje się teraz? Cholera.
- Albusie, jak miło cię znów widzieć - oznajmił syczącym głosem Czarny Pan.
- Skłamałbym, mówiąc, że jest to uczucie odwzajemnione - odparł Dumbledore, przypatrując się obrazowi. Voldemort roześmiał się. Jego długie, białe, kościste palce zacisnęły się na ramieniu Jamesa, który drgnął nieznacznie na ten niechciany dotyk, cały czas patrząc w ziemię.
- Łapska precz - warknął Black, nie mogąc powstrzymać się przed tym, pełnym jadu i nienawiści, rozkazem. Coś w jego głosie musiało zwrócić uwagę Rogacza, gdyż uniósł wzrok, napotykając spojrzenie Syriusza, który teraz miał okazję dokładnie się mu przyjrzeć.
Wyglądał na znudzonego, ale Black nie dał się nabrać.
Liny zaciskały się zbyt mocno, by nie sprawiać mu bólu, spod metalowych opasek na nadgarstkach wypływał niewielki strumień krwi. Na twarzy miał kilka paskudnych ran, zarówno po uderzeniach jak i klątwach, jego ubranie było potargane w wielu miejscach, oczy nie błyszczały w ten sam sposób co zwykle, a pod nimi gościły paskudne sińce. Leniwie uniesiony prawy kącik ust nie byłuśmiechem.
- Och, no proszę! Jest i Syriusz Black - zakpił Voldemort. - Co jest James? Nie przywitasz się, nie powiesz przyjaciołom "cześć"?
Jim prychnął tylko, zbyt rozproszony dłonią zaciskającą się na jego ramieniu, by sklecić jakąś sensowną ripostę.
- Okey? - spytał cicho Syriusz, kierując to pytanie do Jamesa, który kiwnął w odpowiedzi głową.
- Wiesz... Jakoś żyję - rzucił cicho zachrypniętym głosem.
- Puść go, ty draniu! - warknął Mike, zwracając na siebie uwagę większości osób. James przeniósł wzrok na pozostałych Huncwotów, a zaraz potem na Założycieli. Uniósł brew, na co Syriusz wzruszył tylko ramionami, dając mu znak, że też nic nie rozumie.
- A o to i wielcy Huncwoci w pełnym składzie - mówił dalej Voldemort. - James, nie cieszysz się, że widzisz przyjaciół?
- Tak samo bardzo, jak ty patrząc w lustro - syknął Rogacz przez zaciśnięte zęby. - Niby okey, ale mogło wyjsć lepiej - dodał kpiąco.
Niemal się roześmiał.
Oczywiście James udawał brak strachu, ze względu na dumę i publiczność.
O Merlinie.
- Czego od niego chcesz, Tom? - spytał cicho Dumbledore.
- Nie wiesz? Nie powiedział ci... Naprawdę nie powiedziałeś? - ostatnie pytanie Voldemort skierował prosto do Jima, który wzruszył tylko ramionami, mrucząc coś o kapusiach.
- Co masz na myśli? - rzucił ostrożnie dyrektor. Czarny Pan już miał odpowiedzieć, kiedy wtrącił się James:
- Nic nie ma. To wariat. Bredzi od rzecz... AU! - jego wypowiedź przerwało zaklęcie Voldemorta, który przesunął końcem różdżki po obojczyku chłopaka. Na ubraniu pojawiło się rozcięcie, przez które chwilę pózniej poleciał strumień krwi. - Wiesz, że wypowiedź można przerwać w o wiele bardziej cywilizowany sposób!? - niemal krzyknął zirytowany.
- James, o czym nie powiedziałeś? - wtrącił się Remus, przyglądając z uwagą bladej twarzy przyjaciela. Wszyscy spojrzeli na Jima wyczekująco, ale on zamilkł uparcie, wpatrując się z fałszywym znudzeniem w sufit.
- Nie powiedział wam... - zaczął Czarny Pan. - Nie powiedział o przepowiedni, rzecz jasna.
- To wcale... - zaczął Rogacz, ale uciszyła go kolejna rana, zrobiona przez Voldemorta.
- Jakiej przepowiedni? - zdziwił się Mike, marszcząc brwi.
- Ża... PRZESTAŃ MNIE CIĄĆ, DO CHOLERY! - wydarł się James, gdy na jego skórze pojawiło się następne rozcięcie, jednak został bezczelnie zignorowany.
- No właśnie, jakiej przepowiedni? - spytał Czarny Pan. - Syriuszu może ty nam powiesz? -dodał, po czym Black poczuł, jak wszyscy obecni przy tej rozmowie wbijają w niego wzrok. On jednak wciąż patrzył na Pottera, który ledwo zauważalnie pokręcił głową, dając mu znać, że ma absolutnie nic nie mowić.
- Nie wiem nic o żadnej przepowiedni - skłamał, choć wiedział, że nikt mu nie wierzy.
- Ach, jesteś pewien? Może ty to przemyślisz, a ja zajmę się czymś... ciekawszym. Crucio! - krzyknął Voldemort, celując różdżka w kark Jamesa, którego ciało wygięło się w agonii. Zacisnął zęby, jednak to nie powstrzymało pełnego bólu jęku, który wyrwał się z ust Jima. Syriusz poczuł paskudnie bolesne ukłucie w okolicy serca na ten widok. Cholera, był tak bardzo bezradny! Nie mógł zdradzić tej przepowiedni, bo nie dość, że obiecał Rogaczowi, to jeszcze istniało duże prawdopodobieństwo, że po otrzymaniu tego co chciał, Voldemort nie zawaha się przed zabiciem Jamesa. Nie zastanawiając się nad niczym, zrobił krok w stronę obrazu, jednak zaraz przypomniał sobie, czym on był. Hologramem, zwykłą iluzją, kpiną.
Miał ochotę czymś rzucić.
- Przestań - warknął.
Świetnie. Zabrzmiał niemal histerycznie.
- Przestanę, jeśli zdradzisz mi przepowiednie. Chcesz patrzeć, jak twój kochany przyjaciel traci zmysły? - spytał ironicznie Czarny Pan, przerywając klątwę. - Z bólu poprzestawia mu się w głowie.
- Obawiam się, że gorzej niż jest teraz już nie będzie - wtrącił ponuro James. - Tam nigdy nie było zbyt dobrze - dodał, zerkając wymownie w górę. Syriusz kątem oka zarejestrował pełne niedowierzania spojrzenia pozostałych, które rzucali w stronę Rogacza.
Jakby go nie znali. Przecież Jim od zawsze maskował strach kąśliwymi uwagami i żartami, które zwykle były wyjątkowo nie na miejscu.
- Zostaw go, nic nie powiem, on też nie - warknął Black, ignorując przytyk przyjaciela.
- Więc nic nie mów. Pozwól mu stracić zmysły, spędzić resztę życia w męczarniach. Znienawidzi cię, bo nie pozwoliłeś mu umrzeć - wysyczał Czarny Pan.
- Och, ale ja już go nienawidzę - wtrącił pomocnym tonem James. - W końcu od nienawiści do miłości cienka linia, no nie? - spytał, patrząc po wszystkich zgromadzonych jakby z nadzieją, że ktoś podłapie żart i będzie go wspierać w próbie rozładowania atmosfery.
Nie, nie nie! Potter, idioto! Cholerny palancie, nie próbuj się ze mną żegnać, rozumiesz!? Nawet nie próbuj!
- Możesz go, do jasnej ciasnej, zakneblować? - wycedził Syriusz, czując, że zaczyna tracić kontrolę nad swoim głosem.
James prychnął.
- Miło, że się troszczysz - burknął, udając obrażonego.
- Jaka decyzja, Syriuszu? Pozwalasz mi skrócić jego cierpienia czy skazujesz na wieczny ból? - spytał Czarny Pan, przykładając koniec różdżki do szyi Jamesa, który wzdrygnął się nieznacznie.
- To ci się nie uda - oznajmił cicho Łapa. - Nie pozwolę na to, rozumiesz?
Crucio! 
Tym razem klątwa uderzyła niespodziewanie. Na tyle niespodziewanie, że Jim nie zdołał stłumić krzyku, który wypłynął z jego gardła. Szarpnął się z całej siły, jednak to nie pomogło. Grymas bólu na twarzy Rogacza sprawił, że Syriusz poczuł nagłą chęć rozpłakania się, czego oczywiście nie zrobił. Nie on tu, do cholery, obrywał Cruciatusami.
- Przestań! - krzyknął, nie będąc w stanie tego znieść. Nie mógł, po prostu nie potrafił patrzeć na cierpiącego Jima. Klątwa została przerwana, może nie do końca z powodu jego rozkazu, prośby, błagania, a raczej by uniemożliwić jego przyjacielowi stracenie przytomności.
- Zdradź mi przepowiednie, Black.
- Co to ci da? Ona nie jest prawdziwa! Nie musisz w nią wierzyć! - mówił szybko z wyraźnie wyczuwalną desperacją w głosie. - Zostaw go w spokoju, jego śmierć czy szaleństwo niczego nie zmieni. Nie dla ciebie - dodał. Sam nie wiedział, co go podkusiło do wypowiedzenia tych słów. Naiwność, rozpacz, czy całkowicie wypełnione bólem oczy Jima.
- Zdradź mi tylko przepowiednie, Black. Przecież to wcale nie tak dużo. Musisz tylko... - Voldemort nigdy jednak nie zdradził Syriuszowi jego powinności.
Cały obraz zamarł, a po chwili rozpadł się na drobne kawałeczki i zniknął.
James coś wymyślił, bo Czarny Pan raczej nie przetrwałby sobie w połowie zdania. Ale jeśli tak...
- Wierzę, że jest coś, o czym ty i James zapomnieliście wspomnieć, Syriuszu.
"Cier­pienie zmienia formę i do­tyka bar­dziej, gdy cier­pią ludzie, których kochamy."
Autor nieznany