środa, 24 sierpnia 2016

II. Rozdział 17

– Obudziłem się przywiązany do krzesła z opaską na oczach. Na początku nic nie pamiętałem, dopiero po długim czasie zorientowałem się, gdzie jestem. Nie mogłem użyć magii bezróżdżkowej, nałożyli mi na nadgarstki coś, co hamowało magię. Przynajmniej tak myślę. Przyszła Bellatrix. Poznałem po głosie. Mówiła, że byłem nieprzytomny przez tydzień. Potem mówiła jeszcze o Voldemorcie, że… że niedługo się z nim zobaczę. I wyszła. Uch, nie wiem ile minęło… może z dzień. Przyszli jacyś Śmierciożercy. Jednego jakby kojarzyłem z głosu, ale nie wiem, kto to jest. Odwiązali mnie, to próbowałem się wyrwać, ale ich było więcej, więc mnie złapali i zaciągnęli do Voldemorta. On… – urwał, biorąc głęboki oddech. Opowiadanie o tym, co działo się podczas porwanie było znacznie trudniejsze niż sobie wyobrażał. A wyobrażał sobie, że będzie naprawdę ciężko. – Próbował… Chciał, żebym został Śmierciożercą i zdradził mu pełną przepowiednie. Nie chciałem… nie zgodziłem się. On… - znów urwał. Poczuł niekontrolowany dreszcz, przechodzący po całym jego ciele.
– Torturował cię – podsunął spokojnie Dumbledore, przyglądając się chłopakowi z uwagą. Ten kiwnął głową, czując ulgę, że nie musiał tego powiedzieć. Same słowa przyprawiały go o zawroty głowy.
Długo jeszcze opowiadał o tym, co się działo, czując, że coś bardzo ciężkiego spada mu z serca. Jakby odrzucał od siebie obowiązek, który chciał odwlekać w nieskończoność, choć wiedział, że w końcu nadejdzie czas, gdy będzie musiał to zrobić. Mówił, jak Voldemort próbował wyciągnąć z niego informacje, jak Bellatrix torturowała go nie tyle, co fizycznie, a psychicznie. Opowiedział, co się działo po tym, jak na chwilę miał połączenie z Zakonem Feniksa, jak jego wyskok rozwścieczył Voldemorta, jak znów pojawili się Śmierciożercy, z których rozpoznał tylko Evana Rosiera, jak męczyli go bez wyraźnego pozwolenia Voldemorta (bo z tego, co wywnioskował tylko on i Bellatrix byli do tego upoważnieni) i…
W tym momencie urwał.
Następnie powinien opisać, jak nagle usłyszał głos, który przerwał jego męczarnie i przegonił oprawców. Czemu się zawahał? Sam nie wiedział. Może dlatego, że nie był pewien, czy w ogóle koś tam był, czy wyobraźnia wywinęła mu figla. Może nie chciał, żeby ktoś myślał, że potrzebuje litości ze strony Śmierciożerców. A może po prostu wiedział, że osoba, która mu pomogła musi być w jakiś sposób z nimi związana i… uch, po prostu nawet gdyby jakiś Śmierciożerca faktycznie mu pomógł i ktoś jakimś cudem dowiedziałby się, kim jest ta osoba, będzie miała kłopoty nie tylko z zakonem, a także z Voldemortem, a Potter naprawdę czuł się zobowiązany odwdzięczyć temu komuś. I zdeterminowany, by poznać jego tożsamość.
– James? – wytrącił go z zamyślenia cichy głos dyrektora. Uniósł wzrok, mrugając parę razy.
– Zaraz miała przyjść Bellatrix, więc oni odeszli. Wtedy udało mi się dosięgnąć lusterka dwukierunkowego, skontaktowałem się z Syriuszem, powiedziałem wszystko, co wiem – wyrzucił z siebie na jednym wdechu, pomijając mały szczegół w postaci pomocy otrzymanej od Śmierciożercy. – Ona weszła, zobaczyła mnie z lusterkiem. Potem mówiła coś, że mam szczęście, że Voldemort mnie potrzebował do… sam nie wiem. – Westchnął i zmierzwił włosy. W następnej chwili poczuł delikatny ucisk czegoś ostrego na ramieniu. Odwrócił głowę i zobaczył pięknego ptaka o szkarłatnym upierzeniu, złotym ogonie, dziobie i szponach. James uśmiechnął się lekko i pogłaskał delikatnie główkę stworzenia. Wydawało się być znacznie mniejsze, niż wtedy, gdy Potter widział je ostatnio, ale to zrozumiałe – w końcu to feniks. Gdy nadchodził czas jego śmierci odradzał się z własnych popiołów, jako pisklak.
– Faweks bardzo cię lubi – stwierdził Dumbledore, gdy ptak przywarł łebkiem do szyi Jamesa. – Chyba bywasz tu zbyt często, skoro już zdołał się przywiązać – dodał, na co James zaśmiał się cicho.
– Chyba tak – zgodził się z uśmiechem. Przez chwilę trwała cisza, aż dyrektor spytał:
– Co było dalej?
Uśmiech Jamesa momentalnie znikł z jego twarzy.
– Znowu zaprowadzili mnie do niego – odparł, przymykając powieki. – O-on… niedokładnie pamiętam. Wiem, że mówił coś o wielkim zaszczycie, ale… nie wyjaśnił dokładnie, o co chodzi. Miałem mu pokazać lewę przed ramię, pamiętam, że wyśmiałem go, bo sądził, że go posłucham. Uch, ale to nie tak, żeby, miał wtedy coś do gadania. Nie byłem pewny, co chciał zrobić… w ogóle… słabo dalej pamiętam – wydukał, próbując opanować drżenie dłoni. Cichy, kojący dźwięk wydany przez Faweksa niczym najpiękniejsza melodia, pomógł mu uspokoić tętno. – Użył zaklęcia, strasznie bolało. Ale nie jak przy Cruciatusie, to był inny ból. Ciężko to opisać, sam nie wiem, co się wtedy działo. Najpierw on zrobił… coś. To było dziwne, jakby coś mi zabrał, czułem się dziwnie pusty. Potem… Potem te opaski na moich nadgarstkach… jakby się rozłamały. Coś we mnie wybuchło, zaatakowało go, ale ja nawet nie byłem tego świadomy. Wszystko mnie strasznie bolało, byłem cho… strasznie wyczerpany. Potem jakieś huki, krzyki… Pamiętam, że przyszedł Syriusz, a dalej nic. Obudziłem się dopiero w szpitalu – zakończył. Odetchnął ulgą, czując się tak jak wtedy, gdy zobaczył twarz Łapy w twierdzy Voldemorta. Jakby znów został uwolniony.
Dumbledore przyglądał mu się z uwagą i swego rodzaju troską, która sprawiła, że na wargi Jamesa mimowolnie wpłynął bardzo delikatny, niemal niezauważalny uśmiech, który dyrektor natychmiast odwzajemnił, wysyłając mu pełne otuchy spojrzenie. Potter poczuł się winny, nie chciał zamartwiać sobą tylu osób. Żył, miał się dobrze, wszystko było w porządku.
Nie chciał znowu być problemem.
– Pamiętasz może, jakie było to zaklęcie? – spytał dyrektor, na co James kiwnął głową.
– Mors… Morsmordre czy jakoś tak – odparł i przygryzł wargę. Dumbledore pokiwał głową, jakby tego dokładnie się spodziewał.
– Masz w tym miejscu bliznę, prawda – bardziej stwierdził niż zapytał starzec. James pokiwał głową, odruchowo przebiegając prawą dłonią po skrytym pod szatą przedramieniu drugiej ręki. – Mogę zobaczyć? – dodał dyrektor, na co Potter zawahał się, jednak ostatecznie ponowił kiwnięcie głową i podciągnął rękaw, ukazując mężczyźnie swoją poranioną skórę. Dokładnie po środku między łokciem, a nadgarstkiem widniały dwie, niezbyt duże blizny, przecinające się w znak „X”. Dumbledore przyjrzał się ranom uważnie, po czym westchnął i ruchem dłoni wskazał, że chłopak może już zabrać rękę, co ten szybko uczynił. – Powiedz James… Czy często boli cię to miejsce? – spytał. Potter wzruszył ramionami.
– Raczej nie. Czasami tylko czuję lekkie mrowienie, ale nic poza tym – odparł i zmarszczył brwi. – Czemu pan pyta? Co to było za zaklęcie? – dodał pośpiesznie, czując, że krew odpływa mu z twarzy.
– Spokojnie, James, nie masz, czego się obawiać. Zanim cokolwiek ci powiem, pozwól, że upewnię się w swoich podejrzeniach – uspokoił go dyrektor z kojącym uśmiechem na twarzy. Chłopak skinął powoli głową. Zerknął na swój zegarek. Miał jeszcze ponad dwie godziny do swojego patrolu, powinien zdążyć wziąć jeszcze prysznic, a może nawet zdrzemnąć się na godzinkę. Już podnosił się z miejsca i otwierał usta, chcąc wyjaśnić, dlaczego chce się już zbierać, kiedy przypomniał sobie o jeszcze jednej gnębiącej go sprawie. – Tak? – Dumbledore przyjrzał mu się uważnie znad okularów-połówek, widocznie zauważając, że James ma mu jeszcze coś do powiedzenia.
Opadł z powrotem na krzesło i zwilżył wargi.
– Voldemort… Wtedy, zanim nawiązał te połączenie z zakonem… P-powiedział, że mój ojciec mnie nienawidził, b-bo…, bo zanim się urodziłem moja matka miała romans z mugolem. To prawda? – spytał cicho, wlepiając wzrok w swoje kolana. Usłyszał ciche westchnienie ze strony Dumbledore’a. I to nie było coś, czego oczekiwał.
– Tak myślałem, że opowie ci tą historię – odparł starzec, nie do końca zaspakajając tą odpowiedzią ciekawość chłopaka. – Próbował wzbudzić w tobie wstręt do mugoli? – zapytał, na co Potter pokiwał głową, niecierpliwie oczekując kontynuacji wypowiedzi. – Widzisz, James, kiedy twoi rodzice chodzili do szkoły od razu coś między nimi zaiskrzyło. Można nawet stwierdzić, że to była miłość od pierwszego wejrzenia, idealna. Ich rodziny były zachwycone, już na ostatnim roku twoich rodziców zaaranżowano ich małżeństwo. Wszyscy wokoło zazdrościli im tej miłości, oni sami świata poza sobą nie widzieli. Po skończeniu szkoły urodziła im się córka... Znasz tę historię, prawda? – upewnił się dyrektor, a James kiwnął głową. – Zginęła, a winą obarczono dalekiego kuzyna twojego ojca. To był pierwszy cios, który sprawił, że Charles się zmienił. Po tym, co się stało twoi rodzice zaczęli oddalać się od siebie. Dorea popadała w depresję. Wtedy poznała tego mugola, wiem to, ponieważ krótko przed twoim narodzeniem opowiedziała mi tą historię. Mówiła też o swoich podejrzeniach, co do twojego ojca… tego zapewne nie wie…
– Wiem – przerwał James, zerkając na dyrektora. – Podsłuchała rozmowę, że mój ojciec był zamieszany w śmierć Cindy. Co dalej? – zapytał niecierpliwie. Dumbledore przyjrzał mu się uważnie, z lekkim zdziwieniem, i kontynuował:
– Dorea była piękną kobietą, ale bardzo wrażliwą i delikatną. Ten mugol był oczarowany jej urodą. Widząc w jak słabym stanie psychicznym jest twoja matka postanowił użyć tego, by ją zdobyć, wmówił jej, że ją rozumie, sprawił, że całkowicie mu zaufała, by potem wykorzystać i porzucić. Zapewne rozumiesz, jak bardzo ją to zraniło. Wróciła do Charlesa, który, choć wiedział o jej romansie, przyjął ją z powrotem. Mimo swoich wad bardzo kochał twoją matkę. Jednak to było kolejne wydarzenie, które zmieniło twojego ojca, tym razem diametralnie. Na początku było dobrze, jednak gdy dowiedział się o ciąży twojej matki… Chciał zmusić ją do usunięcia dziecka. Różnymi sposobami próbował do tego doprowadzić. Przychodziła do mnie, chciała, żebym jej pomógł, a ja robiłem, co mogłem, choć byłem pewien, że już jest za późno. Ciąża to bardzo delikatna sprawa, jeden zły ruch może doprowadzić do poronienia, a twój ojciec wykonał więcej niż jeden. Magia, jaką dysponował była naprawdę potężna, on sam miał rzadko spotykaną moc i siłę. A jednak dziecko, które rozwijało się w łonie Dorei przez dziewięć miesięcy, które urodziło się w pełni sił i zdrowe, już wtedy było znacznie potężniejsze. Nie było nadziei, James. Dorea już pogodziła się z myślą, że straci kolejne dziecko. Twoje narodziny były dla niej cudem i spełnieniem marzeń, zaś dla twojego ojca powodem do obaw i strachu. Świetnie znasz mitologię grecką, prawda, James? Kto strącił z tronu Uranosa? – padło pytanie, na które Potter doskonale znał odpowiedź, jednak zawahał się, nie wiedząc, do czego te pytania prowadzą.
– Kronos – odparł po chwili, marszcząc brwi. – Jego syn, zgodnie z przepowiednią.
– A kto pokonał Kronosa? – drążył starzec, kiwając głową z aprobatą.
– Zeus – powiedział powoli Potter, zaczynając powoli rozumieć. – Jego najmłodszy syn…
– Właśnie – potwierdził dyrektor. – Kiedy ktoś, kto włada wielką mocą doczekuje się potomka, musi liczyć się z tym, że geny zostają przekazane dalej. Twój ojciec doskonale wiedział, że jesteś jego synem, a przynajmniej uwierzył w to po twoim urodzeniu. Nie powinieneś w tej sprawie wierzyć Tomowi, zapewne zmienił prawdziwą wersję zdarzeń, byś ty znienawidził mugoli podobnie jak on. Charles nie był głupi, a wręcz przeciwnie. Ponadprzeciętnie inteligentny, to jedna z lepszych cech, którą po nim odziedziczyłeś. – Dyrektor uśmiechnął się do chłopaka, który poczuł przyjemne ciepło w okolicy klatki piersiowej i odwzajemnił uśmiech. – Zrozumiał, że twoja moc będzie się mnożyć i mnożyć, i że nadejdzie dzień, kiedy bez problemu będziesz mógł go pokonać, nawet nie wysilając się zbytnio. Oczywiście wiedział też, że źle może to na ciebie wpłynąć. Magia, w szczególności potężna magia, jest rzeczą piękną, ale bardzo mroczną i niebezpieczną. Obawiał się, że pewnego dnia zaczniesz sięgać po więcej i więcej, aż całkowicie zatracisz się w swoich pragnieniach. Postanowił wychowywać cię w strachu przed sobą, korzystał z chwil, w których miał nad tobą przewagę, by stłumić twoją moc w tobie. Chciał nie pozwolić ci osiągnąć szczytu twoich możliwości i sądzę, że udawało mu się to tak długo jak odczuwałeś przed nim strach – rzekł Dumbldore, nie spuszczając chłopaka z oka nawet na chwilę.
James czuł się… dziwnie. Coś dziwnego kołatało mu w głowie, on sam czuł się, jakby słuchał bajki lub mitu, a nie opowieści z własnego życia. Był zafascynowany to na pewno. Przerażenie, duma, zdezorientowanie, zdziwienie i wiele, wiele innych uczuć rozrywało go od środka. To było takie dziwne.
„Życie pisze naj­bar­dziej ory­ginal­ne, naj­bar­dziej ko­miczne, a jed­nocześnie naj­bar­dziej dra­matyczne sce­nariu­sze.”
Wisława Szymborska
Jeśli jest coś, czego James nienawidzi równie mocno jak ciemności zdecydowanie jest to tłum. Choć jest jedna różnica – ciemności nienawidzi zawsze. Non stop, na samą myśl o znalezieniu się w ciemnym pomieszczeniu przechodzi go dreszcz, a tłum… denerwuje go w trzech przypadkach:
Jeden – gdy wyjątkowo się śpieszy.
Dwa – gdy boli go głowa.
Trzy – gdy jest tylko bezsensownym zbiegowiskiem nad czymś, co jest równie bezsensowne jak fakt, że kogoś to coś interesuje.
A ponieważ Los go nienawidzi dzisiaj miał do czynienia z wszystkimi tymi rzeczami na raz.
Z wielkiej sali wyszedł po dwudziestej pierwszej, u dyrektora spędził pół godziny. Przejście przez cały zamek, by znaleźć się pod wielką salą z Huncwotami, gdyż obiecał im powiedzieć, czego chciał dyrektor zajęło mu kolejne piętnaście minut, więc była już dziesiąta. Czyli cisza nocna. Czyli gdzie powinni być uczniowie? W łóżku. A gdzie byli? Na pewno nie tam! Stali pod wielką salą i… i nic! To było tak strasznie irytujące…
– Hej, Potter! – Ktoś krzyczał, wołał go. Czuł się dziwnie źle, jakby wdychane przez niego powietrze nie mogło dostać się do jego płuc. Zaczął przepychać przez tłum uczniów, nie kłopotając się nawet wykrzesaniem z siebie przeprosin za potrącenie. Chciał się położyć, chociaż na piętnaście minut, co może się udać, jeśli w ciągu dziesięciu minut uda mu się dotrzeć do dormitorium. Zignorował nawołujący go głos, nawet nie interesowało go, kto to był. Strasznie kręciło mu się w głowie, czuł, że zaraz upadnie. Niemal się dusił.
– Jim. – Wpadł na Remusa, który zapewne przyglądał mu się teraz z uwagą. Nie mógł tego wiedzieć, gdyż widział jak przez mgłę i tylko po głosie poznał, z kim się zderzył. – O Merlinie, ale ty wyglądasz. Módl się, żeby Syriusz cię teraz nie widział.
– Modlę – odparł krótko James. – Spróbuj go zagadać, a ja postaram się doprowadzić do porządku – dodał wymijająco i znów zaczął przeciskać się w stronę najbliższej łazienki, jednak Remus złapał go za nadgarstek.
– A nie sądzisz, że… - zaczął, jednak Potter nie pozwolił mu skończyć, wyrywając natychmiast rękę niemal z histerią na twarzy. Lupin przyjrzał mu się z uwagą i westchnął, na co szatyn poczuł dziwne ukłucie w okolicach klatki piersiowej. Naprawdę nie chciał sprawiać przyjaciołom przykrości, ale czemu, do cholery jasnej, nie mogą zrozumieć, że dotyk nie był rzeczą, która była specjalnie przez niego pożądana.
– Nie, nie sądzę – odparł, cofając rękę za plecy. Remus wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak James nie dał mu ku temu okazji, przepychając się w stronę męskiej łazienki. Udało mu się wydostać z tłumu i wejść do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Rzucił się w stronę pierwszej kabiny. Zamknął drzwi, używając do tego paru zaklęć zamykających i tłumiących, po czy pochylił się nad toaletą i zwymiotował. Nie miał bladego pojęcia jakim cudem, skoro od dwóch dni jedynym co miał w ustach była woda i tabliczka czekolady. Widoczne to wystarczyło.
Po paru minutach wyszedł z kabiny, by podejść do umywalki i przemyć twarz wodą i przepłukać usta do pozbycia się ohydnego smaku z ust. Zrobił to i wypluł ze wstrętem wodę do zlewu.
– Fuj – mruknął i znów przemył twarz lodowatą wodą. Zamrugał parę razy i spojrzał w lustro. Zamarł, dostrzegając za sobą ciemną postać. Wysoką, chudą postać, zbliżającą się do niego powoli, nie wychylając się z cienia, rzucanego przez otwarte drzwi jednej z kabin. Odwrócił się przerażony, jednak nikogo za nim nie było. Spojrzał przez ramię na lustro, by zobaczyć, jak postać rzuca się na niego, pochłaniając ciemnością całe odbicie łazienki. Odskoczył gwałtownie i poślizgnął się na mokrej posadzce, przez co upadł z cichym sykiem.
– Co się tu dzieje? – rozległ się niski głos. James uniósł głowę i spojrzał w stronę drzwi, skąd on dochodził.
I w tej chwili zapomniał jak się oddycha.
„Biolo­giczna słabość człowieka wa­run­ku­je kul­turę ludzką.”
Erich Fromm.
– Ty!? – splunął, próbując podnieść się z podłogi, jednak na próbie się skończyło, gdyż nie mógł stanąć na prawej nodze.
– James?
Właściciel usłyszanego przez Pottera głosu był wysokim mężczyzną o ciemnych, opadających na ramiona włosach, bladej skórze i piwnych oczach. Może nawet przystojnym, ale James był zbyt zaślepiony całkowitym szokiem i przerażeniem na jego widok, by skupić się na czymś innym niż próbie łapania oddechu. Ból w kostce także nie był czynnikiem pomagającym myśleć logicznie.
Wziął głęboki oddech.
Znał tego człowieka, niezbyt wyraźnie pamiętał szczegóły z nim związane, ale wystarczyło jedno spojrzenie na jego twarz, by rozpoznać przyjaciela… byłego przyjaciela ojca Jamesa. Och, byłego nie tylko dlatego, że Charles był martwy. Po prostu parę miesięcy przed jego śmiercią pokłócili się. Rogacz nie zdołał usłyszeć, o co dokładnie poszło, ale z niewyraźnych krzyków udało mu się wywnioskować, że chodziło o coś, czego jego ojciec nie chciał zrobić, a czego ten mężczyzna od niego wymagał.
Marcellus Regnavit zdecydowanie nie kojarzył się mu dobrze.
– Co ty tu robisz? – spytał James, nie zwracając uwagi na fakt, że zwraca się do starszej osoby na ty. Uch, zbyt dużo wrażeń jak na jeden dzień.
– Dlaczego nie jesteś w dormitorium? – Mężczyzna zignorował jego pytanie i zbliżył się, wyciągając rękę, by zapewne pomóc Potterowi podnieść się z ziemi. Ten cofnął się gwałtownie, próbując odsunąć się tak daleko jak tylko pozwoliła boląca kostka.
– Zaraz mam patrol – mruknął.
Niby co ten gnojek tu robił?
Hmm… pomyślmy. Co w szkole może robić dorosły człowiek w szkole, gdzie nie został przedstawiony jeden z nowych nauczycieli z powodu spóźnienia…?  sarknął jego rozum.
Powtarzać klasę? Przeprowadzać krótką, jednodniową inspekcję?
Miał cholernie złudną nadzieję, że tak.
– To chyba musisz być sprawny fizycznie, co? – zaśmiał się Regnavit, jakby nie zauważył paniki Jamesa, gdy tamten się do niego zbliżył. – Coś się stało? – spytał i kucnął przy chłopaku, który plecami dotykał już zimnej ściany.
– Nic – mruknął, znów próbując wstać. Jęknął, gdy jego zdrowa noga objechała na mokrej podłodze, przez co upadł całym ciałem na skręconą kostkę.
– No to mi na nic nie wygląda – odparł mężczyzna, prostując delikatnie prawą nogę Pottera, by przyjrzeć się jej dokładnie. James syknął cicho na ten zdecydowanie niekomfortowy dotyk, powodujący dreszcze na całym jego ciele.
– Nie dotykaj! – warknął, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że dzieje się coś bardzo złego. Regnavit zawahał się, cofając rękę. Spojrzał na bladą twarz Pottera, który z wszystkich sił unikał spojrzenia na niego.
– Chcę tylko zobaczyć, czy mogę pomóc – wyjaśnił delikatnie, jednak posłusznie nie dotykał już chłopaka.
– Dzięki, sam sobie poradzę – powiedział tamten i podparł się na rękach, by stać pewnie na zdrowej nodze. Udało mu się podnieść i wstać prosto, co na równo z nim zrobił też Regnavit. James spróbował postawić prawą nogę na ziemi, co poskutkowało niemałym bólem, jednak nie pozwolił sobie pokazać tego czymś oprócz delikatnego grymasu na twarzy. Spróbował zrobić krok w stronę drzwi łazienki, ale jak to ze skręconą kostką bywa po raz kolejny tego dnia stracił równowagę, jednak Regnavit w porę złapał go pod ramię, pomagając mu utrzymać się na nogach.
Wolałbym upaść, ale dzięki.
– Chyba jednak przyda ci się mała pomoc – stwierdził mężczyzna, pomagając mu iść do drzwi.
– Er, nie. Świetnie sobie poradzę sam – odparł chłodno James, próbując się odsunąć. Byli już prawie przy drzwiach, gdy te otworzyły się delikatnie, a do środka weszli Huncwoci, na których widok Potter niemal odetchnął z ulgą. Przebywanie sam na sam z kimś, kto znał jego ojca przyprawiało go o dreszcze.
– James. – Syriusz podszedł do niego, a James podparł się na jego ramieniu, by móc w końcu odsunąć się od mężczyzny. – Co się stało? – spytał Black, podtrzymując przyjaciela w pionie.
– Wywróciłem się – mruknął Potter, zerkając w lustro, przy którym stał wcześniej.
Niczym nie różniło się od pozostałych, a jednak wcześniej coś w nim było, miał pewność. Coś tam widział, ciemną postać. Tyle że wcześniej nikogo z nim nie było, a to coś odbijało się tylko w lustrze. Ale to przecież niemożliwe…
Prawda?
– Kim pan jest? – odezwał się Mike, patrząc podejrzliwie na Regnavita.
– Pewnie nowym nauczycielem obrony – odparł natychmiast Remus, nie dając mężczyźnie dojść do słowa.
– Czyli jednak nie przepadną nam jutro lekcję – strapił się Skrzydlak. Regnavit zaśmiał się i pokręcił głową.
Teraz powiedz, że jesteś tu tylko na chwilę i że wcale cię tu nie będzie przez cały rok. No mów.
– Przykro mi, ale oczekuję was punktualnie przed moją klasą – oznajmił, a James wywrócił oczami, co nie umknęło uwadze Łapy.
Wszystko zepsułeś, chuju.
– Trzeba ci opatrzyć tę kostkę – stwierdził Black i wyszedł na już znacznie mniej zatłoczony niż wcześniej korytarz, pomagając iść Jamesowi, który w dalszym ciągu był o więcej niż tylko zdezorientowany.
Coś ewidentnie było nie tak.
„Ostatecznie jesteśmy tym, co myślimy. Nasze emocje są niewolnikami naszych myśli, a my jesteśmy niewolnikami naszych emocji.”
Elizabeth Gilbert
– Powiedz mi Potter, jakim cudem już tu jesteś, skoro rok szkolny się jeszcze nie zaczął? – westchnęła pani Pomfray (szkolna pielęgniarka), przyglądając się opuchniętej kostce chłopaka, który wzruszył ramionami, patrząc tępo w podłogę. Tak bardzo chciał już uciec od tej otaczającej go zewsząd bieli. Nie wiedział dokładnie czemu, jasne pomieszczenia nigdy mu nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie. Wolał je zdecydowanie bardziej od ciemnych, ale ostatnio bardzo się zmienił. I zdecydowanie nie na lepsze.
– Będę musiał zostawać na noc? – spytał cicho, unosząc wzrok na pielęgniarkę. Miał szczerą nadzieję, że odpowiedź będzie dokładnie taka, jak oczekiwał.
– No nie wiem, okaże się za chwilę. Jeśli to skręcenie pierwszego czy drugiego stopnia albo zwykłe zwichnięcie to jeszcze dzisiaj będziesz wolny, gorzej ze złamaniem albo całkowitym zerwaniem więzadeł – odparła, wyciągając różdżkę i przykładając do kostki Pottera. Wymówiła jakieś zaklęcie, które sprawiło, że poczuł dziwne mrowienie w miejscu, którego dotykał koniec jej różdżki. Skrzywił się lekko, słysząc westchnięcie Pomfray. – Skręcenie drugiego stopnia, panie Potter – oznajmiła kobieta, patrząc na niego z naganą. – Wolałabym przetrzymać pana na no…
– Nie! – przerwał gwałtownie James, czując ogarniającą go irytację. – Nie, miałem zostać, o ile byłoby to skręcenie trzeciego stopnia albo złamanie, a to ani to, ani to! – warknął.
– Dobrze, dobrze! – Pani Pomfray uniosła ręce w górę, pokazując, że chłopakowi udało się osiągnąć swój cel. – Ale masz to wypić i nie przemęczać nogi, jasne? – zastrzegła, podając Jamesowi fiolkę z błękitnym płynem. Skinął głową i odebrał eliksir, by powąchać jego zawartość. – Och, na miłość boską, to nie trucizna. Zaboli, ale przeżyjesz – prychnęła pielęgniarka, na co Potter odpowiedział wzruszeniem ramion i wziął duży łyk eliksiru.
– Myślałem, że to miało… AUĆ! – wydarł się, gdy rozległ się cichy zgrzyt, a jego kostka eksplodowała bólem. Pomfray pokręciła głową z dezaprobatą, widząc pełen wyrzuty grymas na twarzy Jamesa, który zdawał się być zbyt pochłonięty próbą odzyskania władzy nad nogą, by zwrócić na to szczególną uwagę. Zaklął głośno, zaciskając dłonie w pięści, co okazało się zostać przyczyną jego pierwszego szlabany w tym roku.
To było chore.
Bo niby od kiedy pielęgniarka może dawać szlabany?
„Wy­padek to dziw­na rzecz. Nig­dy go nie ma, dopóki się nie wydarzy.”
Alan Alexander Milne
Niecałą godzinę później, tłumiąc ziewnięcie, opuścił Pokój Wspólny Gryffindoru i ruszył w stronę siódmego piętra, gdzie razem z Blaked miał rozpocząć patrolowanie korytarzy. Z daleka widział sylwetkę dziewczyny, klnąc w duchu, że znów się spóźnił. Przyśpieszył, by po chwili zrównać się z dziewczyną.
– Wybacz spóźnienie. Idziemy? – spytał, starając się brzmieć tak uprzejmie, jak to tylko możliwe. Blaked skinęła głową i oboje ruszyli wzdłuż korytarza.
Całkowita cisza – z początku bardzo pożądana przez i ją, i jego – po pewnym czasie stała się dziwnie ciążąca i niekomfortowa. Z niewiadomych powodów James czuł się jakoś niezręcznie, jak dwunastolatek na randce z wymarzoną dziewczyną, który nie wie, co może powiedzieć, by nawiązać rozmowę, więc milczy, mając nadzieje, że druga strona zacznie konwersację. Rzecz jasna jego towarzyszce daleko było do ideału.
– Rzadko kiedy jest tu tak cicho – stwierdziła półgłosem Blaked, rozglądając się po szkole. – Sądziłam, że prefekci mają coś do roboty na tych patrolach – dodała z lekkim uśmiechem, który Jamesowi udało się dojrzeć, mimo panującego wokoło półmroku.
– Bo mają, tyle że ja jestem tutaj – odparł cicho, wywołując ciche parsknięcie z ust dziewczyny. Przez jakieś dziesięć minut szli w ciszy, rozglądając się tylko i nasłuchując podejrzanych dźwięków, które mogły świadczyć o obecności niepożądanych osób na korytarzach.
– Wiesz, do której musimy tak łazić? – spytała po pewnym czasie Blaked, rzucając Potterowi ukradkowe spojrzenie. On wzruszył ramionami i odrzekł:
– Pewnie ktoś przyjdzie nas zmienić. W najgorszym wypadku będziemy tu siedzieć do rana. – Uśmiechnął się lekko, w duchu modląc jednak, by uniknąć tego obowiązku.
– Tsa, uch. Oby nie – mruknęła Ślizgonka.
I znów kolejne minuty ciszy.
Niedługo potem James całkowicie stracił rachubę czasu. Przynajmniej wydawało mu się, że niedługo. Równie dobrze mogło to być parę godzin. Zmęczenie zaczynało brać nad nim górę, ziewał co chwila lub przecierał oczy, które wręcz same się zamykały, przez co dwa razy prawie potknął się o własne nogi. Tylko delikatny poblask wydobywający się z końców różdżek jego i Blaked oświetlał opustoszały korytarz.
Kiedy już kompletnie nie wiedział, która może być godzina i nie potrafił już nawet mniej więcej tego określić, udało mu się przypomnieć, że ma na ręce zegarek od Łapy. Zerknął na niego, przybliżając do tarczy koniec różdżki, by po chwili intensywnego mrugania dostrzec na niej ustawienie wskazówek. Dłuższa wskazywała jedenastkę, a krótsza dwójkę. Świetnie. Chodzili bez celu po korytarzach już prawie trzy godziny. Naprawdę ktoś powinien ich zmienić.
– Długo jeszcze? – jęknął, wciąż wpatrując się w zegarek, którego tarcza zafalowała, by zmienić okrąg cyfr i trzy wskazówki w krótki napis:
„Bądź dobrej myśli, ale niestety chyba tak.”
– Nawet nie gadaj – westchnęła Blaked, sądząc zapewne, że pytanie kierowane było do niej. – Która jest? – spytała, zerkając na niego.
– Za dziesięć druga – odpowiedział James, samemu dziwiąc się jak spokojnie przebiegają ich rozmowy.
– Zwariowali – osądziła dziewczyna bezbarwnym tonem.
Zgadzanie się ze Ślizgonką jest takie nie na miejscu.
Nie miał jednak okazji na głębsze przemyślenia na ten temat, gdyż rozległ się dziwnie głośny wśród ciszy panującej na zamku zgrzyt. Wymienił z Blaked zdziwione spojrzenia, czując, jak zmęczenie umyka z niego pod wpływem wypełniającego go powoli niepokoju.
– Słyszałeś? – szepnęła dziewczyna, na co on skinął głową. – Uch, musimy to sprawdzić, nie? – dodała, patrząc na Pottera kątem oka.
– Przynajmniej w końcu coś się dzieje – odparł. – Sprawdź korytarz na prawo, a ja ten na lewo – zarządził i już chciał ruszyć w tamtą stronę, kiedy rozległo się prychnięcie ze strony dziewczyny.
– Niby czemu ma być jak ty chcesz? – zapytała z nutką przekory w głosie. James zatrzymał się i przymknął powieki.
– Bo ja tak mówię, nie bądź dzieckiem – warknął.
– Ja chcę iść na lewo.
– Ale pójdziesz na prawo.
– Sam sobie idź na prawo, ja idę na lewo.
– Nie, ja idę na lewo.
– Niby czemu ty masz iść na lewo?
– Bo ty pójdziesz na prawo.
Stanęli naprzeciwko siebie, mierząc się wrogimi spojrzeniami. James czuł, jak paląca nienawiść do Ślizgonki wypełnia go od środka. Nie miał siły i ochoty się z nią teraz kłócić.
W takim razie odpuść! – polecił mu rozum. – Bądź mądrzejszy!
Nie ma takiej opcji! – obruszyła się duma. – Ma dać tej zołzie satysfakcję!?
Daj jej iść na to lewo. Przecież to bez różnicy – westchnęło serce.
Idź na lewo – odezwał się niespodziewanie instynkt.
Nie daj się jakiejś durnej Ślizgonce! – wtrącił się temperament.
Musisz zawsze stawiać na swoim? – dodało swoje trzy knuty sumienie.
A on po prostu chciał się położyć.
– Dobra – mruknął. – Idź na prawo, ja mogę iść na lewo – mruknął, mając szczerą nadzieję, że dziewczyna będzie na tyle zmęczona, że nie wyczuje tego podstępu.
Jak wiadomo nadzieja matką głupich.
– Za kogo ty mnie masz? Za Gryfonkę? – prychnęła. – Ja idę na lewo, ty idź na prawo.
– Wiesz co? – mruknął James, sekundę wcześniej doznając oświecenia. – To nie ma sensu – stwierdził. Stali naprzeciwko siebie. Ona tyłem do rozwidlenia korytarzy, a on przodem. Jego lewo to jej prawo, a jej prawo to jego lewo. Blaked zdawała się dojść do tego ułamek sekundy po nim.
– Chyba masz rację – mruknęła, widocznie niezadowolona swoim brakiem spostrzegawczości. – Idź w lewo, a ja…
– Ta, pośpieszmy się – przerwał James, także lekko zawstydzony głupotą tej sprzeczki. Wyminął Ślizgonkę i ruszył w lewy korytarz, zrzucając w myślach winę za to rozkojarzenie na brak snu.
Kiedy już odgłosy kroków Blaked ucichły poczuł się dziwnie niekomfortowo. Ewidentnie ktoś tam był, nie mógł dokładnie określić skąd to wiedział, ale wiedział. Coś kazało mu kierować się w stronę drzwi do jednej z nieużywanych klas. To było jak zabawa w ciepło-zimno. Im bliżej celu był, tym bardziej wyczuwał, że ktoś tam jest. Serce biło mu jak oszalałe, knykcie pobladły od kurczowego ściskania różdżki. Drżenie ciała nie wiele miało już wspólnego z zimnem jakie odczuwał jeszcze niecałe trzy minuty temu. Stanął przed drzwiami lecz zawahał się. Po chwili jednak zganił się za własną głupotę – przecież nie mogło tam czaić się coś, z czym nie dałby sobie rady.
Prawda?
Nie miał zamiaru się wycofać. Zdecydowanym ruchem złapał za klamkę, nacisnął ją i popchnął drzwi. Wszedł do klasy, oświetlając jej wnętrze różdżką, z którego końca padała delikatna poświata, oświetlając osobę, której Potter zdecydowanie nie spodziewał się tam zobaczyć.
Mniej szkodzi im­pet jaw­ny niźli złość ukryta.”
Ignacy Krasicki
– Evans!
Nie miała pojęcia czy odetchnąć z ulgą, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony – lepszy Potter niż Filch, ale z drugiej… Uch, z dwojga złego woźny był już chyba mniej przerażający. Nawet z tym swoim gadaniem o łańcuchach i wieszaniu uczniów pod sufitem.
Na Merlina, co ją napadło, żeby wychodzić z dormitorium o drugiej w nocy? Ann wymyśliła sobie wycieczkę do kuchni, a Lily po prostu nie chciała puścić jej samej, bo w końcu działo się ostatnio tyle złych rzeczy. Tyle że Johnson schowała się w tyle, więc Ruda została sama na pastwę Pottera.
– Co ty tu, do cholery, robisz? – warknął szatyn, podchodząc do niej i łapiąc lekko za ramię, by pociągnąć ją w stronę drzwi. – Zresztą nieważne, uch. Masz szczęście, że to ja, a nie Blaked – stwierdził, ciągnąc Lily za ramię w stronę korytarza, prowadzącego do Pokoju Wspólnego Gryffindoru.
– Ann tam została, chciała iść do kuchni, a ja bałam się ją puścić samą… – zaczęła pośpiesznie wyjaśniać, nie chcąc po raz kolejny wyjść przed Jamesem na idiotkę.
– Evans…
– Nie wyszłabym sama tak o, nie znoszę łamać zasad, ale nie wybaczyłabym sobie gdyby coś jej się stało.
– Lily…
– Przecież wiesz, że nawet w szkole nie jest już bezpiecznie – kontynuowała, jakby nie słysząc rozbawionego głosu chłopaka, który przyglądał się jej uważnie.
– Evans…
– Ale faktycznie, dobrze, że to akurat ty… – Tym razem nie dane jej było dokończyć, gdyż ręka chłopaka owinęła się wokół jej ust, a on sam przyciągnął ją do siebie w mocnym uścisku.
– Bądź ciszej, księżniczko – szepnął tuż do jej ucha. – Zamek już śpi, ty też powinnaś – dodał, odsuwając delikatnie rękę.
Znów byli zbyt blisko. Zbyt blisko, by nie czuć swoich gorących oddechów. Zbyt blisko, by nie móc poczuć bicia ich serc. Zbyt blisko, by ich ciała nie drżały od swojego dotyku. Zbyt blisko, by usta oparły się pokusie połączenia w namiętnym pocałunku.
To działo się zbyt szybko, by Lily mogła to zanalizować lub chociaż przemyśleć. Jedynym, co w tamtej chwili do niej docierało, były silne ramiona Jamesa przyciskające ją do chłodnej ściany, jego miękkie usta połączone z jej i zwinny język napierający na jej wargi, które uchyliła niemal nieświadomie, dając chłopakowi dostęp do wnętrza jej ust. Potter przesunął językiem po jej podniebieniu, sprawiając, że poczuła coś tak intensywnego, że ponownie przeszedł ją dreszcz. Następnie przesunął po jej zębach, znów podniebieniu, a potem wargach. Sądziła, że chce się już wycofać, lecz on jedynie trącił jej dotąd nieruchomy język. To był lekki, zaczepny ruch, prowokujący ją do wdania się w dziką walkę o dominację pocałunku, którą oczywiście wygrał Potter. Nie dziwiła się. Zdecydowanie miał w takich sprawach więcej od niej doświadczenia. Jednak ta porażka nie sprawiła, że Lily znów stała się pasywna, a wręcz przeciwnie. Przejechała językiem po wargach chłopaka, ledwo panując nad drżeniem nóg, które zdawały się być wtedy z galarety. Zakręciło jej się w głowie, a czekolada stała się pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy po tym ruchu.
Usta Jamesa Pottera smakowały, jak najlepsza na świecie czekolada.
Ręce oplotła wokół jego szyi, podczas gdy on jedną ręką opierał się o ścianę, by nie przygnieść dziewczyny całkowicie, a drugą gładził jej plecy, co jakiś czas zjeżdżając dłonią niżej. Lily ze zdziwieniem, ale także zadowoleniem odkryła, że wcale jej to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie.
James przeszedł z pocałunkami na szyję dziewczyny, zostawiając na niej ślad w postaci malinki, której zrobienie wyrwało z ust Evans cichy jęk rozkoszy. Wplotła palce jednej ręki w jego włosy, by drugą zabłądzić pod ciemną koszulką chłopaka. Wyczuwała dokładnie zarys jego mięśni oraz wszystkich dużych, a także i tych mniejszych ran.
Było jej tak cudownie.
– Co w tobie takiego jest? – usłyszała cichy pomruk Pottera, który na sekundę oderwał się od jej skóry. – Coś mnie do ciebie ciągnie, jak magnez – wyszeptał i powrócił do pieszczot jej szyi.
– James… – szepnęła. To w zasadzie było jedynym, co do niej teraz docierało. Obecność Jamesa, zapach Jamesa, dotyk Jamesa. – James…
Nagle wszystko się skończyło. Ze zdziwieniem zorientowała się, że Potter już nie znajduje się blisko niej, a jedynym, co pomaga się jej utrzymać jest stojąca za nią ściana. Otworzyła nieświadomie zamknięte oczy, by zobaczyć, że James opiera się o przeciwległą ścianę, zaciskając powieki z grymasem bólu na twarzy. Swoje lewe ramię kurczowo przyciskał to klatki piersiowej.
– James? – powtórzyła, czując jak cudowne uczucie odprężenia i rozkoszy umyka z niej, by ustąpić miejsca trosce i przerażeniu. – Co się stało.
– Wracaj do pokoju – odparł tylko chłopak, nawet na nią nie patrząc. Magia chwili prysnęła niczym bańka mydlana, ale to nie było ważne.
– Ale…
– Wracaj – przerwał jej ze złością. – Teraz, kurwa – zaklął, wciąż ściskając swoją rękę. – Na nic się tu nie przydasz. Po prostu wracaj.
– Chcę wiedzieć, co się dzieje – powiedziała Lily zaskakująco ostrym i mocnym tonem. – Pokaż rękę – zarządziła, jednak Potter pokręcił głową.
– Jest okay – stwierdził cicho. – Po prostu już idź, proszę.
Czasami to, że nie dawał sobie pomóc było po prostu złe.
„[...] a po­całunek, który po­tem nastąpił, był niczym włas­ne ma­giczne króles­two, miał włas­ny szczególny język oraz geog­ra­fię, fan­tastyczne mi­ty i cu­da od wieków.”
Nicholas Sparks
Jego lewe ramię pulsowało bólem do tego stopnia, że poczuł mdłości. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, całe, wypełniające go jeszcze parę sekund wcześniej, szczęście wyparowało z niego, pozostawiając po sobie coś zdecydowanie mniej dobrego.
To było zadowolenie. Był z czegoś bardzo zadowolony. Miało dziwną ochotę wybuchnąć całkowicie nieszczerym śmiechem, który miał tylko oznaczać, że coś idzie po jego myśli, lecz nie czuje się przez to szczęśliwy. Palący ból został zrzucony na dalszy plan, jakby jego odczuwanie nie było nawet do połowy tak ważne jak to, co właśnie się działo.
Sęk w tym, że nie działo się nic, co mogłoby doprowadzić go do takiego stanu!
Pocałunek z Evans? To było zdecydowanie coś innego. Wtedy czuł się, jakby unosił się nad ziemią, siedząc na chmurce wśród rudowłosych aniołów. Teraz miał wrażenie, że upadł, wpadając wprost w piekielny ogień, którego płomienie dawały mu swego rodzaju rozkosz, wywołującą to zadowolenie.
– Potter!
Wszystko się skończyło, tak nagle jak zaczęło. Spojrzał na Blaked, unosząc różdżkę, by oświetlić jej bladą niczym świeżo kupiony pergamin.
– Co jest? – spytał, siląc się na neutralny ton, co niezbyt się udało przez jego zachrypnięty i lekko drżący głos. Odchrząknął i przygryzł wargę, niemal nieświadomy tego gestu.
– Chodź szybko – mruknęła, łapiąc go za ramię i z zaskakującą siłą, ciągnąc go w prawy korytarz. Szli przez chwilę w ciszy, by po jakimś czasie rozległ się głośny plusk. James natychmiast skierował koniec różdżki w ziemię, by zobaczyć, płynącą po posadzce wodę, zmieszaną z czerwoną cieczą. Poczuł dziwny skurcz w żołądku, gdy jego nozdrza zostały zaatakowane przez ten znajomy, metaliczny zapach. Przyśpieszył, idąc do miejsca, które było źródłem wypływu dwóch płynów.
Widok, jaki tam zastali był co najmniej przerażający. Ciało… krwawiące obficie ciało chłopca. Musiał mieć około trzynaście lat. Leżał pod ścianą, po której również ciekły krople krwi, jednak nie to teraz pochłaniało jego uwagę.
Klęknął przy chłopaku, natychmiast badając jego puls. Gdy już udało mu się go wyczuć spojrzał na Blaked, która już pochylała się nad ciałem, mrucząc zaklęcie, które tamowało krwawienie.
– Idę po pomoc – oznajmił i nie czekając na odpowiedź oddalił się, biegnąc w stronę pokoju nauczycielskiego, który znajdował najbliżej tego korytarza, jednak kiedy był już przy zakręcie, coś kazało mu się zatrzymać.
Odwrócił się, jeszcze raz patrząc na Blaked i poranionego chłopaka, by po chwili przenieść wzrok trochę wyżej.
Przez chwilę był pewien, że zaraz upadnie.
Jego oczom ukazały się wypisane krwią słowa:
„ŚMIERĆ SZLAMOM”.
„Nie ma piękna, jeśli w nim leży krzyw­da człowieka. Nie ma praw­dy, która tę krzywdę po­mija. Nie ma dob­ra, które na nią pozwala.”
Tadeusz Borowski
Była już czwarta nad ranem, gdy James razem z Blaked zostali wezwani do dyrektora. Oczywiście nie mogło to dłużej czekać, czego chyba nie trzeba uzasadniać. Nie mogło się to też odbyć wcześniej, gdyż dyrektor musiał zadbać o stan tego chłopca – Alexandra Lesly’ego. Ucznia trzeciego roku, Krukona, mugolaka. James czuł, że jest bliski stracenia przytomności. Zmęczenie robiło swoje, do tego uporczywe pieczenie lewego ramienia, szok i przerażenie po zobaczeniu zakrwawionego ciała chłopca oraz wszystkie wspomnienia, jakie ten widok przywołał.
Na raz cała jego odporność psychiczna legła w gruzach.
Nie obchodziło go nawet, że jest w tak opłakanym stanie przy Blaked. Obserwował ją kątem oka, gdy czekali, aż McGonagall i Filwick opuszczą gabinet, by oni mogli wejść i spokojnie porozmawiać z Dumbledorem. Nie wyglądała na bardzo spokojną, w ogóle nie wyglądała spokojnie. Była blada do tego stopnia, że Potter czuł się zobowiązany pilnować czy nie zasłabnie. Jej dolna warga drgała, zupełnie jakby była bliska rozpłakania się.
Co, oczywiście, możliwe nie było.
To było tak strasznie złe, James tak bardzo bał się tego, co mogło się zdarzyć. Przecież to było dziecko! Ten chłopak miał trzynaście lat, to nie było sprawiedliwe. Potter czuł się źle z myślą, że to stało się, podczas gdy on znajdował się w pobliżu. Powinien słyszeć krzyki, formułki zaklęć. Powinien zareagować, pomóc temu chłopakowi póki był czas. A nie zrobił nic.
– Potter, Blaked. Możecie wejść – rozległ się głos McGonagall, wytrącający chłopaka z zamyślenia. Skinął głową i wstał, zderzając się z Blaked, która podobnie jak wydawała się być zamyślona i wstrząśnięta. Mruknęli coś na wzór przeprosin i szybkim krokiem skierowali się do gabinetu dyrektora.
Dumbledore siedział za swoim biurkiem, na którym opierał ręce. Gdy ich zobaczył wskazał im krzesła, które od razu zajęli. W oczach dyrektora nie było charakterystycznych dla nich iskierek.
– Nie chcę was tu trzymać zbyt długo, więc nie przedłużajmy – westchnął starzec, patrząc na uczniów z uwagą. – Czy widzieliście kogokolwiek w pobliżu tego miejsca? – spytał poważnie. Blaked pokręciła głową, co razem z nią zrobił też James. W końcu Lily była poza podejrzeniami, co nie podlegało dyskusjom. – Słyszeliście coś? Macie jakieś podejrzenia, kto mógłby to być? Cokolwiek zwróciło waszą uwagę? – kontynuował, a James przygryzł wargę, tym razem nie zaprzeczając, jak zrobiła to Blaked. Dyrektor przyglądał mu się uważnie, jakby dokładnie wiedział, co działo się w głowie chłopaka. – James?
Przełknął głośno ślinę.
Nie chciał mówić o tym przy Blaked, ale wiedział, że dyrektor powinien wiedzieć. A jak delikatnie zasugerować, że nie chce opowiedzieć o czymś przez wzgląd na wredność i wrodzone chamstwo tej dziewczyny?
– Chwilę przed tym jak go znaleźliśmy… strasznie rozbolało mnie ramię – powiedział w końcu, próbując zignorować pełne zainteresowania spojrzenie Blaked wbite w jego twarz.
– Panno Blaked – zaczął miękko dyrektor – proszę zaczekać na pana Pottera przed drzwiami, dobrze? To nie powinno zająć nam dużo czasu – oznajmił. James spojrzał na Ślizgonkę, na której twarzy pojawił się grymas rozczarowania i niezaspokojonej ciekawości. Posłusznie jednak wstała i opuściła gabinet, mrucząc ciche „do widzenia”. – Kontynuuj, James – polecił Dumbledore, gdy został już sam na sam z Gryfonem.
– Jak się rozdzieliliśmy… To było chwilę przed tym, jak po mnie przybiegła. Rozbolała mnie blizna na ramieniu. Bardzo. Potem poczułem się dziwnie, jakby coś mnie cieszyło, ale… uch, nie mam pojęcia, co to było. Sam nie wiem, co dokładnie się stało – powiedział na jednym wdechu, wbijając wzrok w swoje kolana. Dyrektor przez chwilę milczał, co sprawiło, że James poczuł się dziwnie zestresowany.
– To ta sama rana, którą pokazywałeś wczoraj, prawda? – spytał w końcu. Potter uniósł niepewnie wzrok i skinął głową. Dumbledore westchnął i podniósł się z miejsca. – Czujesz się ostatnio inaczej? Łatwiej się denerwujesz? Zdarza ci się tracić kontrolę nad sobą? – spytał, przechadzając się po swoim gabinecie. Chłopak zawahał się przed odpowiedzią, myśląc czy nie zdradził ostatnio zbyt dużo informacji o sobie dyrektorowi, jednak odparł:
– Tak. – Przygryzł wargę, obiecując sobie, że od rana wszystko wróci do porządku dziennego.
Naprawdę nie chciał, żeby okazało się, że powiedział zbyt dużo.
– Lepiej wróć już do swojego dormitorium, James – rzekł dyrektor, odwracając się tyłem do chłopaka. – Pewnie jesteś zmęczony.
Nie miał najmniejszego zamiaru dyskutować.
Natychmiast podniósł się z miejsca, rzucając jakieś marne pożegnanie i opuścił gabinet, sądząc, że teraz będzie już tylko odpoczynek i sen. Oczywiście zapomniał o czekającej na niego Blaked.
– Co jest z twoim ramieniem? – spytała natychmiast, po zamknięciu przez Pottera drzwi. Westchnął cicho i wywrócił oczami, przyśpieszając nieznacznie.
– Nic – mruknął. Całe wrażenie, że dziewczyna przeżyła znalezienie zakrwawionego Krukona na korytarzu równie bardzo co on, uleciało z niego niczym powietrze z przekłutego balona.
– Daj spokój – drążyła, doganiając go. – Informacja za informację, co? Ty mi powiesz, a ja zdradzę tobie jakąś Ślizgońską tajemnicę, hm? – zaproponowała.
– Nie – odparł James twardo, choć to było nieznacznie kuszące.
Bardzo nieznacznie.
Przez chwilę szli w ciszy, co bardzo odpowiadało Potterowi i mógł się czuć niemal dobrze, gdyby nie fakt, że czujne spojrzenie ciemnych oczu Blaked niemal przebijało go na wylot. Odetchnął z ulgą, gdy znaleźli się w miejscu, gdzie powinni się rozdzielić czyli przy schodach, prowadzących do lochów. Już chciał je wyminąć, kiedy poczuł, że Ślizgonka wsuwa mu w dłoń jakąś kartkę. Zatrzymał się skołowany i spojrzał na nią, mrugając ze zdziwieniem.
– Organizujemy w sobotę małą imprezę w Slytherinie – oznajmiła słodkim głosem, patrząc na niego uśmiechając się delikatnie, bardzo ładnie jednak całkowicie nieszczerze. – Może wpadniesz, co? – rzuciła i oddaliła się do lochów, nie czekając na odpowiedź.
James stał w tym samym miejscu jeszcze przez dobrą minutę, wpatrując się w podaną mu kartkę. To było oficjalne zaproszenie do Pokoju Wspólnego Slytherinu z dopisanym w rogu hasłem. Po chwili włożył je do kieszeni i niemal biegiem rzucił się do Wieży Gryffindoru. Miał dość tego dnia.
Naprawdę chciał już położyć się spać.
„(...) czasami lepiej jest kogoś, komu nie ufasz, mieć pod ręką, żeby go nie spuszczać z oka”
Rick Riordan
W następnym rozdziale:
– Ważna rozmowa
– Konfrontacja rodzinna
– Obrona Przed Czarną Magią
– Huncwoci wracają do akcji.
Pisanie romantycznych momentów całkowicie mi nie wychodzi, a to źle, bo teraz może się ich narobić dużo. W każdym bądź razie oczekuje dużo komentarzy za wykrzesanie z siebie sceny romantycznej. Nieważne jak słaba by ona nie była.