środa, 29 czerwca 2016

II. Rozdział 14

Następnego ranka James i Syriusz pojawili się na śniadaniu dopiero po dwukrotnej interwencji Remusa i Mike’a, którzy dosłownie siłą wciągnęli przyjaciół z powrotem do świata codziennego. Wszyscy już jedli przegotowane przez Julie, która od świtu krzątała się po kuchni, śniadanie. James osobiście uwielbiał ją z całego serca. Odkąd pamiętał była w jego domu. Nieraz zdarzało się jej pomagać Potterowi w doprowadzeniu się do porządku po bolesnych awanturach z ojcem, by potem przynieść chłopakowi kubek kakao i domowej roboty ciasteczka, nawet jeśli wykraczało to poza jej godziny pracy. Przywitał się cicho z rodziną, uśmiechając słabo w stronę przyjaciół i zajmując wolne miejsce przy stole między Francescą i Syriuszem.
– O której to się wstaje, moi drodzy? – spytała, niby spokojnie, Elizabeth. Łapa, jakby od niechcenia, spojrzał na swój zegarek, i odparł:
– Najwidoczniej o dziesiątej. James kopnął go pod stołem w kostkę.
– Daj spokój – mruknął. – Po prostu trochę się zagadaliśmy w nocy – wyjaśnił dziadkom, uśmiechając się słabo. – Na to wygląda – powiedziała tylko Elizabeth. Reszta śniadania minęła w ciszy.
– /A myślałem, że śniadanka z moją rodzinką są złe/ – usłyszał James w głowie głos Syriusza.
– /Ty akurat powinieneś wiedzieć, że można się przyzwyczaić/ – odparł tylko, próbując skupić się na tłumieniu odruchu wymiotnego po zjedzeniu niewielkiej ilości owsianki. Nie znosił tego smaku, ale obecnie nic bardziej sytego nie było w stanie przejść mu przez usta.
– /Niby tak, ale atmosfera jest tak napięta, że mam ochotę wcisnąć ci twarz w tę owsiankę/ – przyznał Syriusz. James nie mógł powstrzymać lekkiego uśmieszku, który wpełzł na jego wargi.
– /Czy ludzie tak bardzo zniszczyli świat, że różnica między zabawą, a głupotą stała się niczyim?/ – parsknął, na co Syriusz tylko wyszczerzył się do niego. Ta krótka rozmowa telepatyczna w jakiś sposób poprawiła mu humor.
– James… – zaczął surowo jego dziadek, przez co delikatny uśmiech na twarzy Huncwota zmalał, jednak nie zniknął całkowicie. – Chcielibyśmy, żebyś nam coś wyjaśnił – oznajmił senior rodu, na co chłopak skinął z oczekiwaniem głową.
– Słucham – rzucił po przełknięciu owsianki. Arthur Potter sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej paczkę papierosów.
– To wypadło z twojej kurtki. James, czy ty palisz to mugolskie świństwo? – spytała beznamiętnie jego babcia. Chłopak przyjrzał się paczce z niewinnym wyrazem twarzy.
– Nie – skłamał gładko, przerywając napiętą ciszę. – Nie, to nie moje – dodał i kopnął pod stołem kostkę Syriusza, by wmieszać przyjaciela w zaistniałą sytuację. Black uniósł wzrok znad talerza i, podobnie jak James, spojrzał na papierosy.
– Um, moje też nie – mruknął i wrócił do jedzenia. Rogacz przewrócił oczami.
Jasne, wiedział, że Syriusz próbuje skłonić go do postawienia się rodzince, ale to nie znaczyło, że musi być z tego powodu zadowolony. I nie był. – Dzięki – burknął, nie zwracając uwagi na dziadków.
– Jak zwykle jesteś super pomocny – dodał, wywracając oczami.
– Może gdybyś nie zostawiał papierosów na wierzchu nie byłoby całej sytuacji? – burknął Łapa, widocznie urażony podważeniem jego przydatności.
– Tak się składa, że pożyczyłem je TOBIE, więc na wierzchu zostawiłeś je TY – odparł James, marszcząc brwi.
– Gdybyś nie wypalał swoich w trzy minuty, nie byłoby problemu – stwierdził, wzruszając niewinnie ramionami. Czuł na sobie spojrzenia pozostałych osób, które jednak nie odważyły się wtrącić w „kłótnie” przyjaciół. Kątem oka zarejestrował drżące wargi Lily i… O Merlinie, jak ona pięknie się uśmiecha…
– Oh, nie zapominajmy kto mnie wciągnął w te całe papierosy – mruknął Black, patrząc wymownie w sufit. Potter prychnął cicho.
– Nie zapominajmy również, kto jest na tyle tępy, żeby nie móc odpalić zwykłego szluga pieprzoną zapalniczką – mruknął cicho, wywracając oczami. Syriusz wyglądał jakby miał zamiar uśmiechnąć się na co wspomnienie, ale udało mu się zachować pozory powagi tej kłótni.
– Długo będziesz ciągnąć ten temat? – warknął.
– To było dawno i nieprawda, okej? – dodał. James wykrzywił wargi w złośliwym uśmieszku.
– Ty zacząłeś wspominać.
– No to teraz kończę.
– Jasne, niech wszystko zawsze będzie pod ciebie, w końcu moje zdanie się nie liczy! – krzyknął Potter i wstał gwałtownie od stołu.
To chore – stwierdziła jego duma, ale rozum grał dalej. Syriusz także wstał.
– Wcale tego nie powiedziałem – stwierdził z fałszywym, jednak bardzo przekonującym, niepokojem. Położył dłoń na ramieniu Jamesa i uśmiechnął się uspokajająco. – Siadaj, słoneczko, dokończ śniadanie – poprosił miękko.
Rogacz usłyszał, jak jego babcia wciąga głośno powietrze na nazwanie go przez Syriusza „słoneczkiem”. Hmm… ciekawe… Może jak wmówi dziadkom, że jest gejem odpuszczą mu ten ślub? Zawsze warto spróbować. Odtrącił ze złością dłoń Blacka.
– Straciłem ochotę na jedzenie – warknął, czując, że dłużej nie wytrzyma i po prostu wybuchnie śmiechem.
– Tak samo jak na rozmowę z tobą! – dodał i odwrócił się na pięcie, po czym opuścił pomieszczenie.
– Oj, skarbie… Jimmy… nie gniewaj się! – usłyszał jeszcze krzyk Blacka i pośpieszne kroki za nim. Chłopcy wymienili jednakowe uśmiechy, kiedy już zrównali się na schodach. – Znowu uratowałem ci tyłek – zauważył Syriusz, szczerząc zęby. James tego nie skomentował. Jednak nie sprawiało to, że stwierdzenie Łapy było mniej prawdziwe.
Znowu był mu winny przysługę.

„Wszys­tkie wiel­kości świata nie są war­te dob­rej przyjaźni.” François-Marie Arouet de Voltaire (Wolter)
Lily całkowicie szczerze mogła powiedzieć, że Dolina Godryka należy do jednych z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Zielone łąki można było napotkać niemal na każdym kroku między wspaniałymi lasami, które pełne były niewielkich i przyjaznych zwierząt. Wprawdzie nie zdążyła jeszcze poznać osób mieszkających w pobliżu Pottera, jednak szerokie uśmiechy na twarzach przypadkowo napotykanych przechodniów świadczyły o ich uprzejmości i przyjaznym nastawieniu do innych. Wydawało jej się, że zarówno mugole jak i czarodzieje, którzy zamieszkują tę okolicę są wyjątkowo miłymi osobami.
Cóż… wydawało… Wpadła na kogoś przez nieuwagę, w skutek czego poszkodowana osoba upadła na ścieżkę, którą obecnie Lily zmierzała w stronę domu Francesci po powrocie od Jamesa.
Taka krótka dróżka, a już zdążyłam narobić szkód, pomyślała z cichym westchnieniem.
– Bardzo przepraszam – mruknęła ze skruchą, wyciągając dłoń do dziewczyny, którą potrąciła. Była to całkiem przeciętna osoba o delikatnie opalonej skórze, piwnych oczach i włosach koloru mlecznej czekolady, które sięgały ledwo do ramion. Odrzuciła jej pomoc i wstała o własnych siłach, otrzepując dżinsowe ogrodniczki, w które była ubrana i białą bluzeczkę, której zobaczyć mogła tylko kawałek.
– Oh, księżniczka wybaczy, że przeszkodziłam w spacerze – rzuciła dziewczyna i odeszła, zanim Lily była w stanie zareagować. Zmarszczyła brwi. Księżniczka? Wzruszyła ramionami i kontynuowała przerwaną wędrówkę. Nie trwało to długo, gdyż zanim zdołała zrobić choćby parę kroków ktoś ją dogonił i złapał lekko za ramię. Odwróciła się, automatycznie sięgając po różdżkę, gotowa w każdej chwili ogłuszyć potencjalnego napastnika, jednak zrezygnowała z tej czynności, gdy zobaczyła, że zatrzymał ją zwykły, na oko w jej wieku, chłopak.
– Hej, widziałem, że rozmawiałaś z moją siostrą… wszystko gra? – spytał z lekko nerwowym wyrazem twarzy. Lily przez chwilę wahała się, co zrobić, jednak ostatecznie kiwnęła tylko głową.
– Tak, wszystko w porządku… pójdę już – mruknęła i spróbowała wyminąć obcego, jednak nie było jej to dane.
– Poczekaj – rzucił brunet i znów dorównał jej krokiem. – Ja chciałem cię poznać… i… już wcześniej cię widziałem, ładna jesteś i chciałbym… – jąkał się. Przerwało mu westchnięcie.
– Posłuchaj, bardzo mi miło, ale mam chłopaka i nie mieszkam tu na stałe, więc nic by z tego nie wyszło – oznajmiła, próbując brzmieć uprzejmie. Naprawdę nie miała teraz głowy do chłopców, więc musiała coś wymyślić. Nawet jeśli wiązało się to z kłamstwem (nie była pewna, czy jej związek z Aronem się już zakończył, czy Krukon chce jeszcze to ciągnąć).
– Oh… jasne… rozumiem. Szlag, mogłem przewidzieć, że książę mnie wyprzedził – mruknął chłopak, oblewając się lekkim rumieńcem.
– Przepraszam, kto? – spytała, przyglądając się chłopakowi z niewielką irytacją. Spojrzał na nią, jakby zadała najgłupsze pytanie świata.
– Faktycznie nie jesteś stąd – stwierdził ze śmiechem. – Książę… James Potter… Nie słyszałaś tego przezwiska? – spytał, na co Lily pokręciła przecząco głową. Nieznajomy zaczął działać jej na nerwy.
– Mogę ci to wyjaśnić, ale w zamian dasz się zaprosić na lody – zaproponował z lekkim uśmiechem, który zapewne miał być czarujący i uwodzicielski. Evans miała ochotę przewrócić oczami i odejść, jednak ciekawość wzięła górę. No… i każda okazja na darmowe lody (on będzie stawiał, prawda?) jest dobra.
– Niech będzie – zgodziła się i pozwoliła poprowadzić się w stronę pobliskiej lodziarni. – Mam na imię Lily – dodała jeszcze, wymuszając uśmiech.
– Ładnie – stwierdził chłopak i puścił jej oczko. – Edward – dodał na jej pytające spojrzenie. Resztę drogi do lodziarni pokonali w ciszy. Na miejscu Lily zamówiła sobie gałkę waniliowych lodów, za którą zapłacił brunet.
– To o co chodzi z tym księciem? – spytała Evans, gdy już zajęli miejsca na ławce w maleńkim parku.
– To w zasadzie długa historia. Ta rodzina od zawsze była… no wiesz. Z wyższej ligi. Tata zawsze mi mówił, że jak ktoś ma pieniądze, ma wszystko. I oni mieli wszystko. Służba, znajomości, szacunek. Praktycznie nikt ich nie znał bliżej. Mieszkali w tym swoim „pałacu”, stary Potter pracował gdzieś po za miastem, jego żona chodziła wiecznie w jakiejś drogiej biżuterii, więc możesz sobie wyobrazić, jakie zwyczajni ludzie mieli do nich podejście. Moi starsi dalej nazywają ich królewską parą. Wiesz… na początku to miały być złośliwe przezwiska, ale potem samo się przyjęło. Charles Potter był królem, Dorea królową, więc ich syneczek stał się księciem. I to faktycznie do niego pasuje, nie sądzisz? Uczy się w jakimś prywatnym internacie, przyjeżdża tylko na święta i wakacje. Rzadko można go zobaczyć wśród ludzi, a jak już to robią z tego wielką sensację. Przynajmniej tak było kiedyś. Potem, jak już był w tej szkole i wracał tutaj, zaczął łazić z tym Blackiem. Wtedy się zaczęło. Wcześniej z nikim się nie zadawał, a potem zaczęły się wielkie podrywy, szukanie zaczepek, prowokowanie, ładowanie się w kłopoty. Wszędzie było ich pełno. A oboje byli tak samo nieznośni. Traktowali innych jak obywateli niższej kategorii, a jak przychodziło co do czego to zgrywali niewiniątka. Jak dwa książątka – mówił Edward. Lily słuchała go, z uwagą wyłapując każde słowo i każdą towarzyszącą mu nutkę; złości, zazdrości, kpiny, goryczy…
– Twoja siostra nazwała mnie księżniczką… – zaczęła, nawijając kosmyk włosów na palec. – Czyli…
– James Potter jest księciem, czyli wszystkie jego dziewczyny stają się księżniczkami – wyjaśnił Edward z lekkim uśmiechem. – Nie przejmuj się ty…
– Ja nie jestem jego dziewczyną – przerwała Ruda. – To tylko kolega, nie jesteśmy razem – dodała pośpiesznie. Chłopak uśmiechnął się szerzej.
– Więc tym bardziej nie powinnaś się przejmować – stwierdził, kładąc dłoń na stół, blisko jej ręki, którą zdjęła natychmiast, pojmując jego zamiary. – Tylko radzę ci uważać. Dziwne rzeczy się dzieją w tej rodzinie. Dziwne dźwięki z domu, podejrzani ludzie w okolicy… Słyszałaś o tej aferze w Sylwestra? Jedna z łąk wyglądała jak pobojowisko, ogień, jakieś huki… Ponoć Potter był w to zamieszany. No i śmierć jego rodziców… Oficjalnie sprawę wyjaśniono, ale nikt w to nie wierzy – dodał, nagle brzmiąc odrobinę przerażająco. – Wcześniej też nie było za dobrze, ponoć już pokolenia wstecz bały się właścicieli tego domu. A Potter… to ten typ osoby, na które trzeba uważać. Wokół niego dzieją się dziwne rzeczy. Raz podskoczył mu chłopak, z którego siostrą Potter zaczął się umawiać. Nie minęło pięć minut i zaatakowały go szerszenie. Tak po prostu. Potem parę dziewczyn próbowało go „uwieść”. Powiedział im, co o nich myśli, a one nazwały go dziwakiem i odeszły. Daleko nie zaszły, bo wszystkie wpadły do rzeki. Nie było zbyt głęboko, ale nurt był naprawdę mocny. Skończyło się tylko poobijaniem i skaleczeniami, ale swoje przeszły. Co jeszcze… Kiedyś „koleżanka” Pottera zwróciła uwagę jednemu chłopakowi, żeby posprzątał po swoim psie. On nazwał ją pustą idiotką. Potter kazał mu uważać na słowa, to i jego zwyzywał. I wiesz co? Pies tego chłopaka oszalał! Jego własny pies się na niego rzucił. Pogryzł swojego właściciela, rozumiesz?
Lily wytrzeszczyła oczy, patrząc na nowego znajomego z przerażeniem. Jasne, wiedziała, że James miał tendencje do… celebrowania swojej przewagi nad innymi, ale to było po prostu straszne! Choć dziwne… Te wszystkie osoby równie dobrze mogły mieć pecha, jedynym co ich łączyło to fakt, że wszyscy podpadli Potterowi, a on przecież nie mógł używać czarów poza szkołą. Chociaż… w Dolinie Godryka żyli zarówno mugole jak i czarodzieje, czyli ministerstwo nie mogło wykryć namiaru. Ale… to było takie złe.
– Pójdę już – mruknęła, podnosząc się z miejsca. Rozpuszczone lody już dawno skapywały na chodnik.
– Lepiej na niego uważaj, Lily. To wszystko nie mogły być przypadki – rzucił jeszcze Edward, także wstając. Dziewczyna skinęła głową, czując ogromną gulę w gardle. Nagle rozległ się inny głos:
– Roznosimy plotki, Grassfame?

„Nie cierpię rozsiewać plotek, ale co innego można z nimi robić?” Amanda Lear
A wycieczka po lody miała być nudna, pomyślał brunet, z rozbawieniem wypatrując się w przerażone twarze Evans i tego lalusia-idioty. Pamiętał, gnojka. A dokładniej pamiętał akcję „Podłożyć Palantowi Zgniłą Rybę Do Sypialni”. James, nie wiadomo czemu, bardzo wkręcił się w ten numer, więc Syriusz, jak na dobrego przyjaciela przystało, pomagał mu jak tylko mógł. W zasadzie… cieszył się, że usłyszał tę rozmowę. W końcu dobrze jest wiedzieć, co ludzie o tobie mówią, a co mówią o twoim przyjacielu, którego z jakiegoś powodu pewne osoby się boją (Jim był łagodny jak baranek, jeśli się miało do niego odpowiednie podejście), jeszcze lepiej wiedzieć. W końcu mógł wszystko tak ugrać, że do końca wakacji mieliby z Rogasiem świetne zajęcie do końca wakacji, ale sześć lat przyjaźni z Potterem nauczyło go kilku ważnych rzeczy; chociażby, że zanim wykonasz dobry ruch należy się upewnić, czy aby na pewno nie masz możliwości wykonania lepszego, a on miał tę możliwość. Miał też świetny pomysł, jak to wykorzystać.
– Ładnie to tak? – spytał, zbliżając się do pary(?) z cynicznym uśmieszkiem.
– Black… – zaczęła Evans, najwidoczniej biorąc na siebie rolę bohaterki. – Posłuchaj, on…
– Nie z tobą rozmawiam – rzucił Łapa lekceważąco. – Powiem ci Edwin… Edwin, tak? Nieistotne… Powiem ci, że moim zdaniem to przezwisko idealnie pasuje do Jamie’ego, ale on może nie być tak bardzo zadowolony – oznajmił z wyrazem sztucznego zmartwienia na twarzy.
– Więc pomyśl, ile nerwów mu oszczędzisz, jeśli się nie wygadasz – rzuciła ostrożnie Ruda. Syriusz niemal się zaśmiał, ale jak zwykle poczuł irytacje od samego tonu głosu dziewczyny.
– James ma swoje sposoby na wyciąganie z ludzi informacji. Poza tym… czemu miałbym chcieć ułatwić wam życie? Jasne, mógłbym spróbować przekazać mu to tak, żeby nie zaczął od razu planować czegoś złego i takie tam, ale nie mam odpowiedniego powodu, by to zrobić – stwierdził i westchnął cicho. Zobaczył, że Evans gestem daje znać temu palantowi, że ma się wycofać, co ten od razu zrobił, zostawiając Lily sam na sam z Blackiem.
– To co chcesz w zamian za łagodne przekazanie Potterowi tejże informacji – fuknęła dziewczyna, wywracając oczami. – Może zróbmy tak… ja przekażę mu to w miarę delikatnie, a ty obiecasz mi, że zrobisz coś, co zdradzę ci dopiero w szkole, hmm? – zaproponował Łapa z biznesowym uśmieszkiem i wyciągnął w jej stronę dłoń. – Niech będzie – mruknęła Ruda, ściskając ja lekko. Widocznie sądziła, że to nie będzie nic złego.
No cóż…

„W życiu nie ma nic pew­ne­go, ale jed­no wiem – trze­ba po­nosić kon­sekwen­cje swoich czynów, przyjąć od­po­wie­dzial­ność za swo­je uczynki.” Cecelia Ahern
Dziadkowie Jamesa mieli wyjechać z Doliny Godryka dzień później. Szczerze? James uważał, że to najlepsze, co spotkało go w tę wakacje. Wreszcie będzie mógł naprawdę odpocząć. Żadnych uwag typu: „Nie garb się”, „Jak chodzisz?”, „Nie wywracaj oczami”, „Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię” i innych takich. W kwestii bycia upierdliwym jego dziadkowie pobili chyba każdego, łącznie z Filch’em. James miał nadzieję, że on nigdy taki nie będzie. W każdym bądź razie nic nie mogło mu zepsuć humoru, a przynajmniej tak mu się wydawało w chwili, w której Arthur i Elizabeth stali pod drzwiami, gotowi do wyjścia. Oczywiście nie ustalili niczego konkretnego w sprawie ślubu, a próby wmówienia dziadkom przez Jamesa, że jest gejem tylko utwierdziły ich w przekonaniu, że Jamesowi małżeństwo jest potrzebne równie bardzo jak włosom Snape’a szampon. Mimo wszystko warto było zobaczyć ich miny, gdy oznajmił, że mają nie spodziewać się prawnuków, gdyż Syriusz jest wspaniałym kochankiem i nie ma zamiaru zrezygnować z seksu z nim. Czy to było konieczne? Jasne, że nie, ale nie mógł oprzeć się pokusie zostawienia ich bez słowa po deklaracji, że bez względu na jego orientacje weźmie ślub z tą dziewczyną. Podsumowując: jego dziadkowie twierdzą, że jest gejem, a on i tak musi się żenić. No cóż, przynajmniej próbował. W każdym bądź razie ślub był problemem, którym miał zamiar zająć się później.
Prawdopodobnie.
Pożegnanie nie było ani długie, ani czułe.
To nieważne. Grunt, że już ich nie ma, pomyślał James, opierając się plecami o drzwi. Odetchnął z ulgą. To były naprawdę męczące odwiedziny. Niedługo cieszył się spokojem, gdyż pięć minut po odejściu jego dziadków znów rozległo się pukanie. Z miną wyrażającą całkowite cierpienie odwrócił się i otworzył, by wpuścić do środka całą bandę, która postanowiła przeczekać pożegnanie u Francesci.
– Poszli w końcu? – spytał Syriusz, odwieszając kurtkę.
– Poszli, poszli – odparł James, zamykając drzwi za Lily, muskając przypadkiem jej ramię wierzchem dłoni.
– To dobrze – stwierdziła Ann – ale proszę jeszcze nie zdejmować kurtek, idziemy na Pokątną – oznajmiła tonem, jakby mówiła, że właśnie każdy z nich wygrał tysiąc galeonów. Potter rzucił jej niezadowolone spojrzenie.
– Po co? – spytał z jękiem. Nie miał najmniejszej ochoty wychodzić z domu.
– Moja mama ma niedługo urodziny – odparła Ann, robiąc błagalną minkę. – No chodźcie, nie chce mi się iść samej – dodała, patrząc na każdego z kolei. Pierwsza odezwała się Lily:
– No… ja mogę iść – mruknęła, mimo ewidentnej niechęci.
– Ja i tak idę – rzuciła Dor. – Umówiłam się z Marco – dodała, zerkając ukradkiem na Łapę, który niewzruszony wbił wzrok w sufit, unikając spojrzenia na proszące oczy Ann. James postanowił wziąć z niego przykład i zainteresować się zawartością swoich kieszeni. Miał dziwne wrażeni, że czegoś mu brakuje.
– To ja też pójdę – mruknął Remus, który zapewne spojrzał swojej dziewczynie w oczy, co było poważnym błędem.
– Ech, i tak nie mam nic do roboty. – Francesca wzruszyła ramionami.
– Ja idę – oznajmił tuż po niej Mike z przesadnym entuzjazmem. Teraz wszystkie spojrzenia wbiły się w Jamesa i Syriusza, którzy z minami niewiniątek wpatrywali się wszędzie byle nie na przyjaciół.
– Wiecie… – zaczął Rogacz, mierzwiąc włosy. – Tak sobie myślę, że jednak się wybiorę – oznajmił, po czym dodał w odpowiedzi na ich pytając spojrzenia: – Przypomniało mi się, że nie mam różdżki.

„Dob­re chwi­le dzi­siej­sze­go dnia są smut­ny­mi wspom­nieniami jutra.”
Bob Marley
– Jak mogłeś zapomnieć o różdżce!?
James westchnął, słysząc to samo pytanie z ust kolejnej osoby, jaką był Syriusz, który postanowił pójść z nim do Olivandera – najlepszego wytwórcy różdżek w całej Anglii – podczas gdy reszta poszła pomóc Ann wybrać prezent dla jej matki. Przewrócił oczami i odparł: z
– Mówiłem już, że używałem przez wakacje bezróżdżkowej i miałem inne rzeczy na głowie. – Wzruszył ramionami i, nie czekając na odpowiedź Blacka, wszedł do pełnego półek i regałów sklepu. Podobnie jak sześć lat temu, właściciela nie było za ladą. – Dzień dobry! – rzucił, czekając na odzew zza półek. Przez chwilę słychać było jakiś szelest, potem kroki, a w końcu zza półek wyłoniła się siwa czupryna starego czarodzieja o osobliwym wyrazie twarzy.
– Ach… pan Potter. Przyznam szczerze, że spodziewałem się ponownie pana zobaczyć – oznajmił z wyrazem zamyślenia na twarzy. – Bardzo się pan zmienił… podobnie jak pana moc… hmm… pomyślmy… wcześniejsza różdżka… 11 cali, mahoń, włos z ogona jednorożca, dość sztywna… ach, naprawdę wspaniała różdżka, szkoda, wielka szkoda – mamrotał mężczyzna bardziej do siebie niż do Huncwotów, którzy wymienili znaczące spojrzenia. Żaden nie miał zamiaru przerywać monologu sprzedawcy. – Teraz… dużo się zmieniło. Może ta? – spytał i podał Jamesowi pierwszą różdżkę. – Brzoza, włos z ogona jednorożca, 12 cali, sztywna…
James machnął różdżką, lecz jedynym co osiągnął było zbicie wszystkich szyb w sklepie.
– Nie, nie. To nie to – mruknął Olivander i odebrał Jamesowi magiczny przedmiot. – Może ta? Mahoń, róg jednorożca, 10 i 1/4 cala, dość sztywna…
Jednak i tym razem się nie udało. Dopiero szósta różdżka okazała się być właściwa. James od razu po wzięciu jej w dłoń poczuł nagły przypływ energii, identyczny, co przy wyborze pierwszej różdżki.
– To ta – oznajmił pewnie, na co Olivander pokiwał głową w skupieniu.
– Bardzo różni się od pana pierwszej różdżki… Cis, włos z grzywy kelpii, 13 i 1/2 cala, sztywna. To wyjątkowy rdzeń, panie Potter – oznajmił. – Rzadko wybiera sobie właściciela… władca takiej różdżki przeważnie ma bardzo skomplikowany i trudny charakter… Kelpie są bardzo przebiegłe, podobnie jak właściciele różdżek z ich włosem. No i jeszcze cis… to mroczne drzewo, bardzo kapryśne. Ta różdżka jest stworzona do rzucania potężnych i okrutnych zaklęć… o ile właściciel naprawdę tego chce – zakończył Olivander, wpatrując się w Jamesa intensywnie. Chłopak skinął głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Szybko zapłacił za różdżkę i opuścił sklep, ciągnąc za sobą znudzonego Blacka.
– Już? – spytał głupio tamten, brzmiąc tak beztrosko, że przez chwilę James zastanawiał się, czy to wszystko mu się nie przyśniło. – To co? Teraz lodziarnia? – dodał Łapa, zanim Potter zdołał odpowiedzieć. Ruszyli w stronę Lodziarni Floriana Fortescue, gdzie już siedzieli pozostali Huncwoci, Lily, Ann, Francesca oraz Dorcas w towarzystwie mocno opalonego chłopaka. James zatrzymał się gwałtownie i złapał Syriusza za rękaw, zmuszając go do tego samego.
– To jest ten chłopak Dorcas?

piątek, 10 czerwca 2016

II. Rozdział 13

Reakcja Jamesa na zobaczenie swojego salonu?
Bezcenna, zdaniem Remusa.
Był ciekawy i nieznacznie zestresowany, jak zareaguje jego przyjaciel na widok jego, Lily, Ann, Francesci, Mike’a i Dorcas (która przybyła do nich tylko przez nacisk ze strony tych trzech pierwszych). Spodziewał się wielu reperkusji, ale ta, którą przedstawił Potter, sprawiła, że nie wiedział czy się śmiać, czy płakać. Wcale się nie wściekał, nikogo nie wyprosił, nie burknął niczego złośliwego. Po prostu stanął na progu swojego salonu, zmierzył ich spojrzeniem, zatrzymując się nieznacznie na zajmującej miejsce obok Remusa Lily, po czym najzwyczajniej w świecie odwrócił się na pięcie i opuścił pomieszczenie. Wrócił po chwili, ciągnięty przez Syriusza z cierpiętniczym wyrazem twarzy. Łapa opadł na wolny fotel, zaś Rogacz przysiadł na jego podłokietniku, rozglądając się po salonie.
– Mogę wiedzieć, co wy wszyscy tu, do cholery, robicie? – spytał w końcu ze zirytowaniem w głosie. Remus nic nie mówił, oczekując, że ktoś inny wyręczy go w wyjaśnieniach, jednak kiedy nikt nie wyrwał się do odpowiedzi, zaczął:
– Tak wybiegłeś nagle… Martwiliśmy się.
James spojrzał na niego obojętnie z nutką ironii, czającą się za bezuczuciową maską.
– Martwiliście? – powtórzył, unosząc jedną brew. – Niepotrzebnie. Po prostu źle się poczułem. To wszystko – rzucił, wysyłając im fałszywy uśmiech, w który Remus może i by uwierzył, gdyby nie znał Rogacza tak jak zna.
Ten uśmiech jasno mówił, że mają się odwalić.
Wolał nie ryzykować drążenia tematu.
– Jak wolisz – mruknął tylko.
– I to, że się martwiliście, nie jest odpowiedzią na moje pytanie – dodał jeszcze zbulwersowany Potter. – Co tu robicie? – spytał, widząc, że reszta nie do końca skupiła się na jego słowach. Cóż – blada, zapadnięta twarz o wiele bardziej przyciągała uwagę.
– Umm… tak sobie pomyśleliśmy… – zaczęła Ann – że możemy spędzić resztę wakacji razem… wiesz… jak paczka przyjaciół – rzuciła niepewnie.
James zwilżył wargi, naciągając delikatnie swoją sportową bluzę, ciągnąc za kieszenie.
– Ech, normalnie bardzo chętnie, ale wiesz… Mam już plany…
– Och, daj spokój, Jamie – burknął Łapa. – Jestem pewien, że twoją randkę z czekoladą i soczkami w kartonikach można przełożyć na inny termin – rzekł. Remus nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechem na widok obrażonej miny Rogacza, który wysłał Blackowi mordercze spojrzenie.
– Czyli jesteście wolni? – spytała radośnie Ann. – Świetnie! W takim razie trzeba będzie skombinować nasze rzeczy, ale…
– Dobra – wtrącił się James. – Wy kombinujcie, a ja skoczę po czekoladę.
– I się nie podzielisz, rzecz jasna – mruknął Mike, wymieniając z Remusem rozbawione spojrzenia. – Będziesz gruby, zobaczysz – dodał.
– Hej! – oburzył się Rogacz – Przez trzy tygodnie nie miałem w ustach nic prócz własnej krwi – burknął, na co Remus poczuł dziwny dreszcz na plecach. Taka szczerość ze strony Pottera była zdecydowanie niepokojąca. – Nie oceniaj mnie. A zresztą, nie mów mi, jak mam żyć. Idę pod prysznic – oznajmił i podniósł się z miejsca, by opuścić salon.
– Jakby ci trzeba było plecki umyć… – zaczął Syriusz ze złośliwym uśmiechem.
– A spierdalaj – doszedł ich z holu głos Jamesa.
„W [...] trud­nych sy­tuac­jach war­tość poszczególnych przy­jaźni roz­pozna­je się w ułam­ku se­kun­dy, z szyb­kością błyskawicy.”
Chris­tel Zachert
Powiedzieć, że Lily czuła się niezręcznie w domu Pottera to tak, jakby nic nie powiedzieć.
Ona czuła się po prostu źle.
Nie była pewna czemu, ale czuła, że z jakiegoś powodu tam nie pasuje. Może dlatego, że wszystko wokół było drogie, piękne, przywodzące na myśl wystrój zamku, a ona ze swoją dość niezdarną naturą miała wrażenie, że w następnej chwili coś zniszczy, narażając się na wyśmianie. Może to dlatego, że Potter zdawał się być całkowicie obojętny na to, co zdarzyło się między nimi. A może po prostu znów miała to dziwne przeczucie, że stanie się coś… podejrzanego.
Tak czy inaczej – czuła się źle.
– On się zachowuje inaczej – stwierdziła znikąd Ann.
– Gdybyś przeszła to co on, też byś raczej nie tryskała energią – odparł chłodno Black. Lily musiała się z nim zgodzić. Po tym wszystkim cudem wydawało się być to, że Potter w ogóle dał radę wróć do zwyczajnego życia. Czy wszyscy naprawdę oczekiwali, że będzie taki sam jak wcześniej?
– Możesz na nią nie warczeć? – burknął Remus, patrząc na Blacka spode łba. – Tak się składa, że to nie jej wina.
– A ty co? Adwokat? – sarknął brunet, wywracając oczami.
– Robisz się nieznośny – stwierdził Lupin. – Nie powiedziała nic złego, a naskakujesz na nią jakby go nie wiadomo jak zwyzywała.
– Dziwisz się? – prychnęła Dor, wnosząc wzrok ku górze. – Przecież ktoś odważył się powiedzieć słowo na jego kochanego przyjaciela…
– Och, siedź cicho, Meadows – warknął Mike. – Całe wakacje siedziałaś u siebie, mając wszystko w poważaniu i nagle się zaczynasz wtrącać.
Lily uniosła brwi. Nie mogła zaprzeczyć. Może i James był dla niej nikim więcej niż przyjacielem byłego chłopaka, ale mogła chociaż o niego spytać – przynajmniej z grzeczności.
Kłótnia wybuchła tak nagle, że nawet się nie zorientowała. Dorcas, oburzona słowami Mike kłóciła się na zmianę nim to z nim, to z Syriuszem, który kpił z niej w przerwach narzucania bycia pantoflarzem Remusowi, próbującemu przekrzyczeć Ann, która pouczyła się urażona faktem, że jej chłopak uważa, że nie da sobie rady z Blackiem. Lily spojrzała niepewnie na Francescę, która zdawała się być rozdarta między rozbawieniem, a niepokojem.
Po niecałych pięciu minutach kłótnia została przerwana przez dochodzące od progu chrząknięcie, które jakimś cudem dało się usłyszeć, mimo gwaru w pokoju.
– Wychodzę na zakupy – oznajmiła z Mehgan, przyglądając się nastolatkom. – Panicz James każe przekazać, że wasze krzyki słychać dwa piętra wyżej oraz, że uprzejmie prosi o nie niszczenie jego własności, jaka znajduje się w tym domu
– Pani przekaże paniczowi Jamesowi, żeby się skupił na pozbywaniu urojonego zapachu krwi z główki – rzucił za nią Black, unosząc rozbawiony brwi. Odpowiedział mu dźwięk zamykanych drzwi.
Po cichym prychnięciu Syriusza zapadła cisza, która w jakiś sposób sprawiła, że po plecach Lily przebiegł dreszcz. Ann, Dorcas, Black, Remus i Mike mierzyli się morderczymi spojrzeniami.
– Przestańcie już… – zaczęła nieśmiało Francesca. – Nie ma o co się kłócić – dodała.
– Myślę, że jest – nie zgodził się Remus. – On…
Przerwało mu pukanie do drzwi.
– Otwórzcie tam kto! – rozległ się z góry krzyk Jamesa. Lily wstała jako pierwsza, chcąc jak najszybciej uciec od tej napiętej atmosfery. Podeszła do drzwi i tworzyła je na oścież.
Jej oczom ukazała się wysoka kobieta o smukłej sylwetce i lodowato niebieskich oczach. Włosy miała koloru jasnego blondu – na początku Lily myślała nawet, że są siwe, jednak po dokładnym przyjrzeniu się zauważyła niewielką różnice w odcieniach. Ubrana była w czerwony płaszcz z paskiem w talii, który podkreślał jej kształtną postać.
Tuż za nią stał mężczyzna równie wysoki i postawny. Poza doskonałą sylwetką zdawał się być całkowitym przeciwieństwem stojącej przed nim kobiety. Zarówno włosy jak i równo ostrzyżoną brodę miał kruczoczarne, w pewnych miejscach zabarwione siwizną. Jego oczy były ciemnobrązowe, a skóra znacznie jaśniejsza niż ta kobiety. Na białą koszulę narzuconą miał kremową marynarkę, a na nogach tego samego koloru spodnie. Obydwoje stali sztywno wyprostowani z jakaś dziwną aurą władzy, rozsiewaną wokół siebie.
– Witam – odezwał się głębokim głosem mężczyzna. – Mam nadzieję, że zastaliśmy Jamesa – dodał, na co Lily nieśmiało skinęła głową.
– Świetnie – rzuciła kobieta, zdejmując płaszcz i podając go dziewczynie. – Jesteś nową pokojówką Potterów, tak? – spytała. – Świetnie – powtórzyła, nie czekając na odpowiedź. – Zawsze powtarzałam Charlesowi, że przywiązywanie się do służby to nic dobrego.
– Ale… – zaczęła Lily, jednak nim skończyła goście przeszli przez próg domu. Zamknęła drzwi i odwiesiła podany jej wcześniej płaszcz. – Jestem koleżanką z klasy Jamesa.
– Ach tak, wybacz mojej żonie pomyłkę, drogie dziecko – odezwał się mężczyzna. – Nazywam się Arthur Potter, moja żona Elizabeth. Jesteśmy dziadkami Jamesa.
„Koła rodzin­ne­go nie tworzy się cyrklem”
Sta­nisław Jerzy Lec
Kiedy tylko James usłyszał dźwięk pukania do drzwi, zakręcił gorącą wodę, lejącą się z prysznica i wyszedł z kabiny, owijając się ręcznikiem. Za pomocą magii bezróżdżkowej osuszył włosy, które przemył wcześniej z piętnaście razy, obsesyjnie wyszukując resztek zaschniętej krwi, po czym szybko wytarł ciało. Narzucił na siebie przygotowane wcześniej ubrania i opuścił zaparowane pomieszczenie, mierzwiąc zwilżone włosy. Spokojnym krokiem skierował się na parter, jednak zamarł w połowie schodów, widząc osoby stojące w holu i widocznie go oczekujące.
Poczuł jak krew odpływa mu z twarzy.
U c i e k a j – poradził instynkt. – Nie zorientują się!
Jasne – zironizował rozum. – Przychodzą do JEGO DOMU i na pewno nie będą chcieli z nim rozmawiać.
James powstrzymał się od przewrócenia oczami i, z lekkim wahaniem, podszedł do rodziny.
– Ach, James. Jak miło znów cię widzieć – oznajmiła pani Potter.
Podejdź. Nie garb się. Uśmiech. Zbyt szeroki. Chłodniejszy. Dobrze. Wolniej. Idziesz za szybko. Spokojniej. Weź jej dłoń. Ucałuj. Lekko. Uściskaj dłoń dziadka. Źle. Za słabo. I przestań się garbić!
Głos, niepokojąco podobny do tego, który niegdyś należał do jego ojca, podpowiadał – rozkazywał – mu, co dokładnie ma robić, informował, co robi źle, a co odpowiednio. Nie dobrze. Odpowiednio.
Nie wiedział, jak powinien ich przywitać. Zarówno „dzień dobry” jak i „witam” brzmiało zbyt sztucznie i sztywno. Z drugiej strony nigdy nie odważyłby się odezwać do dziadków w sposób beztroski i luźny jak zwykłe „cześć”.
Jego problem został jednak szybko rozwiązany, gdyż Elizabeth Potter, nie czekając na jakiekolwiek przywitanie ze strony chłopaka, przyciągnęła go i zaczęła dokładnie lustrować wzrokiem.
– Jak ty wyglądasz? – westchnęła.
No właśnie. Żadnego „co u ciebie słychać?”, „jak ty wyrosłeś”, „jak się czujesz po trzytygodniowych torturach u pieprzonego Czarnego Pana?”. Liczyło się tylko, czy dobrze reprezentujesz swój ród.
– Co to za ubrania? Wyglądasz jak członek mugolskiej mafii, a nie szlacheckiego rodu.
Że, przepraszam, co?
Dobra… Może i miał na sobie czarne, przetarte dżinsy (powinna się cieszyć, że to nie rurki) i tego samego koloru koszulkę z wielkim napisem ROCK na klatce piersiowej. Może miał na ramiona narzuconą także czarną bluzę sportową z literą J po lewej stronie torsu, ale to nie znaczy, że wstąpił do jakiejś cholernej mafii! To znaczy, że Salazar Slytherin wmówił mu, że z każdej strony może spodziewać się ataku, a w ciemnych ubraniach łatwiej się ukryć, gdyby zaszła taka potrzeba. No… i dochodzi do tego fakt, że jest w żałobie po swojej optymistycznej części życia. Taka strata wymagała uczczenia.
Odsunął się zdecydowanym ruchem.
– Co wy tu robicie? – wymamrotał, przygryzając nieświadomie dolną wargę.
– Nie mamrocz, James, czy Charles niczego cię nie nauczył? – zganił go dziadek, na co najmłodszy Potter poczuł nagły przypływ złości.
Nauczył. Aż za dużo.
Powstrzymał się od złośliwej odpowiedzi, wiedząc, czym może się to skończyć.
– Wybacz – rzekł tylko, starając się mówić wyraźnie, mimo tłumienia jadu w głosie. – Pytałem, czemu zawdzięczam tę wizytę – powtórzył. Jego umysł wypełniło palące uczucie wstydu, spowodowane uległością wobec rodziny. Zdziwione spojrzenia Mike’a, Remusa, Lily, Ann, Dorcas i Francesci przepalały go na wylot; dobrze wiedział, że spodziewali się jakiejś sensowniej i zabawnej riposty, która miała wprawić jego dziadków w osłupienie.
Cóż… Gdyby chciał oberwać zgłosiłby się na nowo do Voldemorta.
Jego babcia westchnęła, patrząc na niego z politowaniem.
– Przyszliśmy porozmawiać w sprawie twojego ślubu, oczywiście.
„Gdzie przemoc uciska tam bunt jest cnotą.”
Jan Czyński
Lily sądziła, że to żart. Bardzo kiepski i w ogóle nie śmieszny żart.
Po pierwsze – Ślub!? James Potter miałby się ożenić? Z kimś kogo najpewniej ledwo zna? To zdecydowanie nie jest możliwe.
A po drugie… gdzie Potter zgubił swoją wieczną chęć buntu i cięty język, bo na pewno nie miał ich przy sobie.
Stał sztywno. Nie jak zwykle nonszalancko oparty o ścianę z zawadiackim uśmiechem i charakterystycznym, odrobinę mrocznym błyskiem w oku. Wzrok wbił w ziemię, unosząc go tylko co jakiś czas, jednak natychmiast spuszczał ponownie. Lily miała dziwne wrażenie, że unika spojrzenia komukolwiek w oczy.
– Ś-ślubu? – wyjąknął James, wytrzeszczając oczy na swoją babcię. – Mojego ślubu? Ja wcale…
Przerwało mu westchnienie, wydobywające się z ust kobiety.
– Charles i Dorea wybrali ci narzeczoną, kiedy byłeś jeszcze niemowlęciem. Poznałeś córkę Worthingtonów.
– Och. – Było jednym co powiedział James, przygryzając wargę. Zmierzwił nerwowo włosy, zerkając na stojącego tuż obok Blacka, który przenosił wzrok z przyjaciela na jego rodzinę i z powrotem. – To nie za szybko? – rzucił niepewnie. Pani Potter otworzyła usta, jednak nim zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Black:
– Zdecydowanie za szybko – stwierdził beznamiętnie, marszcząc brwi. – Jim, chyba nie zamierzasz się na to zgodzić? – dodał, wbijając w Pottera intensywne spojrzenie.
James milczał, wciąż patrząc w podłogę, jakby lśniące panele wydały mu się nagle bardzo interesujące. Wrażenie, że nie chce na nich patrzeć, nie malało. Wręcz przeciwnie.
– Wszystko już jest ustalone – wtrącił się pan Potter. – W Święta Wielkanocne czeka nas wielka uroczystość. Ale może nie rozmawiajmy o tym tutaj. James, zaprosisz nas do salonu? – spytał, na co chłopak skinął tylko głową.
Teraz Lily była już pewna, że nie chciał patrzeć im w oczy.
„De­mok­racja zaczy­na się w rodzinie.”
Al­bert Schwei­tzer
Tej nocy Jamesowi nie dane było spać spokojnie. Kiedy tylko przymykał powieki, na zmianę z wspomnieniami z porwania, migały mu wyobrażenia siebie z obcą mu dziewczyną przy ołtarzu. Nie do końca był pewien, która z tych rzeczy przerażała go bardziej. Z jednej strony podła, manipulująca, krwiożerca istota, a z drugiej Lord Voldemort. Owszem, poznał córkę Worthingtonów i zdecydowanie nie oczekiwał kolejnego spotkania. To była najokropniejsza dziewczyna, jaką poznał w całym swoim siedemnastoletnim życiu. Zapatrzona w siebie egocentryczka, która jest w stanie wpaść w histerię przez złamany paznokieć. James wiele był w stanie wytrzymać, ale ta dziewczyna przekraczała wszelkie granice znośności.
Cholera.
Jego głowa zdawała się lada moment eksplodować, a sen jak na złość nie chciał nadejść. Całkowita ciemność w pokoju wcale nie pomagała. Wręcz przeciwnie. Może nie powinien upierać się przy tym jednorazowym zgaszeniu światła, ale unikanie fobii było luksusem, na który przy dziadkach nie mógł sobie pozwolić. Poza tym, z logicznego punktu widzenia, robił wiele rzeczy, które nie powinny mieć prawa bytu. Przykład? Nie powinien nie protestować, gdy poinformowano go o obowiązku zwarcia małżeństwa między nim, a dziewczyną, której szczerze nie znosił. Coś jeszcze? Nie powinien bać się własnej rodziny, która przecież dla zwyczajnych ludzi, nieurodzonych w szlacheckich rodach czystej krwi, stanowi wsparcie w każdej sytuacji. Wystarczy? Nie? To może fakt, że nie powinien unikać snu, tylko z obawy, że przez koszmary obudzi krzykiem wszystkich osób obecnych w jego domu. To, między innymi, było powodem, dla którego wolał uniknąć spędzenia wakacji w towarzystwie przyjaciół. Syriusz wiedział o jego snach, koszmarach, ale duma Pottera znosiła to naprawdę dobrze, może nawet specjalnie go już to nie ruszało. Po tych sześciu latach przyjaźni wiedział, że cokolwiek by się nie stało Łapa go nie oceni. I to wcale nie tak, że pozostałym ufał mniej, po prostu z Syriuszem był bardziej zżyty, on najlepiej go rozumiał. Jego sytuacja w domu była bardzo podobna do tej Jamesa, tyle że Black radził sobie z tym o wiele lepiej. Pottera to wszystko wyniszczało, bardziej niż odważyłby się przyznać.
Znów przymknął powieki, obiecując sobie, że tym razem ich nie otworzy i poczeka, aż sen sam nadejdzie. Jak długo wytrzymał? Całe dwanaście sekund. Niezbyt dużo, ale wystarczyło, żeby zerwał się do pozycji siedzącej z szaleńczo bijącym sercem. Bez zastanowienia spuścił nogi na ziemię i zanurzył stopy w ciepłym i miękkim dywanie, leżącym przy jego łóżku. Na drżących nogach zbliżył się do łóżka Łapy i potrząsnął lekko przyjacielem.
– Syriusz… – szepnął. Rozmazana przez ciemność sylwetka Blacka drgnęła lekko i uniosła się do pozycji siedzącej.
– James… – rozległ się zdezorientowany pomruk, a tuż po nim ciche westchnienie. – Wiedziałem, że nie zaśniesz – przyznał, opierając się plecami o ścianę. Potter, nie wahając się już, usiadł tuż obok przyjaciela, krzyżując nogi i kładąc dłonie na kolanach. – Zapalić światło?
– Nie. Tak. Nie wiem – mieszał się James, przeczesując włosy dłonią. Syriusz westchnął ponownie. – Nie. Nie włączaj. Zostaw tak – zdecydował się w końcu Potter. – T-tak jest okej.
– Nie kłam, Jim – zganił go Black. – Wiem, że nie. Boisz się ciemności – rzucił, na co James rzucił mu posępne spojrzenie, którego Syriusz nie mógł ujrzeć wśród mroku.
– Serio? – zironizował. – Nie gadaj – dodał, po czym westchnął, natychmiast czując wyrzuty sumienia po tak chłodnym potraktowaniu przyjaciela.
– Daj spokój – rzucił cicho Łapa, czego Rogacz nie skomentował w żaden sposób. – Po prostu cię nie rozumiem. Niedawno byłeś gotowy wpaść w histerię na samą wzmiankę o gaszeniu światła, a teraz co? Sam każesz mi je gasić. O co ci chodzi?
James milczał przez chwilę.
– Po prostu nie mam ochoty pokazywać im, że boję się ciemności… – wyjaśnił w końcu, przygryzając wargę. – To żałosne, prawda?
– Co? To, że boisz się ciemności czy wstyd przed rodziną? Ani to, ani to moim zdaniem, ale co ja tam wiem…
Choć James nie widział Syriusza, był pewien, że jego przyjaciel uśmiechnął się do niego pokrzepiająco.
– Dzięki – mruknął tylko, także pozwalając wargą wygiąć się w lekkim, ale wyjątkowo szczerym uśmiechu.
Resztę nocy spędzili na raczej luźnych rozmowach, unikając wszelkich niewygodnych tematów. Dopiero w chwili, w której zza horyzontu wychylały się już blade promyczki słońca, głowa Jamesa zaczęła opadać na ramię Łapy, ale on już pogrążony był w słodkim śnie.
Tej nocy ciemność nie wydawała się być aż tak straszna.


„Umiej być przy­jacielem, znaj­dziesz przyjaciela.”
Ignacy Krasicki
—————————
W następnym rozdziale:
– Jak James radzi sobie z rodzinką
– Lily zawiera nowe znajomości
– Syriusz szantażysta
– Marco vs Huncwoci
To… ten… Przepraszam?

II. Rozdział 12

Z uporem wpatrywał się w swoje dłonie, milcząc pod wpływem skierowanych w niego spojrzeń, które zdawały się przebijać go na wylot. Przegryzł nieświadomie wargę, wiedząc, że nikt się nie odezwie, dopóki nie da jakkolwiek odpowiedzi, a to obecnie była ostatnia rzecz, na którą miał ochotę. Miał powiedzieć, że nie jest gotowy? Że zachowuje się jak tchórz? Że jest zbyt słaby, żeby teraz o tym rozmawiać? Miał to powiedzieć i natrafić na pełne politowania i fałszywego zrozumienia spojrzenia? Usłyszeć słowa otuchy, które tylko obniżą poziom jego samopoczucia? Miał wyjść na tchórza, słabeusza, dzieciaka? I to tylko przez parę słów, których nie chciał wyjawić, bo czuł, że nie jest gotowy? O nie! Wpatrywanie się w swoje posiniaczone i pokryte strupami nadgarstki wydawało się być znacznie lepszym wyjściem.
- James… – odezwał się miękko Syriusz, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Nie musisz mówić, nikt nie będzie na ciebie naciskał – dodał, podkreślając ostatnie sześć słów, jakby chciał poinformować o tym także resztę. Rozległy się zgodne pomruki. Miał udawać, że ich rozczarowanie wcale nie rzuca się w oczy? Mieli szczęście, że był lepszym aktorem niż oni.
- Wszystko gra – rzucił chico, uśmiechając się blado w stronę przyjaciela. – Po prostu… nie jestem pewien… – urwał. Czego? Czego nie był pewien. Chyba szybciej byłoby wymienić to, czego był pewien.
Niczego.
I tyle.
Jego stabilność psychiczna uległa gwałtownemu załamaniu. Ale oczywiście nie mógł tego pokazać, wciąż był Potterem, do cholery, co by powiedział jego ojciec?
Lepsze pytanie – czemu go to obchodzi? Jego ojciec nie żył, więc już więc raczej nic mu nie powie i nic nie zrobi. Chciaż… to nawet ciekawe, jak zareagowałby Charles na wieść, że jego jedyne dziecko zostało porwane i torturowane przez Śmierciożerców. Może w końcu okazałby mu jakiekolwiek pozytywne uczucia? A może byłby znów zły i rozczarowany jego słabością? Licho go tam wie. W każdym bądź razie, James miał w tamtej chwili znacznie większe problemy niż możliwa reakcja jego ojca.
- Syriusz ma oczywiście rację – oznajmił Dumbledore z łagodną nutką w głosie. Potter powstrzymał się przed skrzywieniem. Traktowali go jak dziecko, które pilnie potrzebuje pomocy psychologa.
Irytujące.
- Nie musisz opowiadać o porwaniu – odezwał się spokojnie dyrektor. – Jeśli będziesz gotowy, nie wcześniej. Jedyne co chcemy wiedzieć na tę chwilę to ta tajemnicza przepowiednia – dodał, na co James poczuł, jak kącki jego ust unoszą się lekko. Wiedział, po prostu wiedział, że Syriusz go nie wyda.
- Jakie to ma znaczenie? – spytał. – Nie jest prawdziwa, nie może być. Voldemort też zachowywał się, jakby to było jakieś super ważne, a ja nawet już nie pamiętam dokładnie – dodał, nie czekając na odpowiedź.
Wszyscy wpatrywali się w niego ze skupieniem, jakby to co powiedział było dokładnie tym, czego się spodziewali. Zmarszczył brwi, wyraźnie wyczuwając napiętą atmosferę, panującą w pokoju. Niebieskie oczy Dumbledore’a przeszywały go w skroć, niczym promień rentgenowski, podobnie jak magiczne oko Moody’ego, co zaczynało być cholernie uciążliwe. Miał szczerą nadzieję, że auror nie może widzieć przez ubrania, inaczej będzie zmuszony zareagować. Ma kilka paskudnych ran na skórze… a zresztą. Kiedyś go o to zapyta.
Może.
- Mamy powody, by podejrzewać, że jednak jest prawdziwa – oznajmił cicho dyrektor.
I w tym momencie go zatkało.
Jego myśli pędziły szalenie, nie dając mu nawet szansy na nadążenie. Prawdziwa? To niemożliwe, nie może być. Nie może, prawda? Cholera, gdyby przepowiednie tego wariata były prawdziwe od trzech lat byłby… oh, nie pamiętał już tych wszystkich bredni, to przecież było chore, żadna z jego przepowiedni się jeszcze nie spełniła! No… Może oprócz tej czwartej klasy, że poprowadzi drużynę quidditcha do zwycięstwa, ale przecież to każdy wiedział! Był najlepszy!
- To niemożliwe – niemal wyszeptał. – On… mówił coś… sam nie wiem. Że niby ja mam pokonać Voldemorta… – Urwał na skrzywienie się wielu obecnych osób. – Znaczy… nikogo innego tam nie było, ale… to nie może być prawda – mówił szybko i chaotycznie. Cały zakon przyglądał mu się z uwagą, jakby oczekiwali, że powie coś jeszcze.
No cóż…
Milczał.
- Musimy to wszystko jeszcze dokładnie przemyśleć, ale wygląda na to, że Lord Voldemort… – W tej chwili znów niemal każdy się wzdrgnął. – Skądś dowiedział się o przepowiedni i, bez względu na jej prawdziwość, będzie na niej polegać – oznajmił Dumbledore, przypatrując się Rogaczowi znad okularów-połówek.
- Czyli moja decyzja nic nie znaczy? – rzucił ponuro James, unosząc lekko wzrok.
- Możesz zignorować przepowiednie, ale Voldemort, mimo to, będzie dążył do twojej śmierci, wierząc, że jesteś jedyną osobą, która może stanąć mu na drodze. Więc wcześniej czy później…
- Będę walczył – wtrącił ponuro James. – W samoobronie lub przygotowany. Rozumiem.
Znów zapadła cisza, przerywana jedynie przez nieznośne tykanie zegara, wiszącego na ścianie, który nagle wydawał się mu być głośniejszy niż zwykle. I bardziej irytujący, jeśli chodzi o szczegóły.
- Co do porwania… – zaczął Dumbledore, jednak nie dane było mu droczyć:
- Te informacje są nam potrzebne – warknął Moddy, lustrując Jamesa zarówno prawdziwym jak i magicznym okiem. – Im szybciej się dowiemy tym lepiej – dodał.
Potter nie zdążył nawet odpowiedzieć, kiedy poczuł obcy natłok myśli i uczuć wraz z delikatnym naciskiem na jego bariery, który zaraz zmienił się na silny i brutalny, niemal rozsadzający mu czaszkę. Krzyk sam wyrwał mu się z ust, jego ciało wygięło w agonii, ale nie pozwolił barierom swojego umysłu chociażby się zachwiać. Szarpał się w więzach, podczas gdy Czarny Pan z pełną mocą atakował legilimencją, przyprawiając go o ból tak wielki, że mógł spokojnie porównać go do Cruciatusa. Krzyczał, lecz wciąż uparcie utrzymywał bariery, nie pozwalając Voldemortowi wyciągnąć z niego jakichkolwiek informacji. Jego głową pulsowała bólem, przez wypełnione łzami oczu widział rozmazaną i niewyraźną twarz Czarnego Pana. Starał się oczyścić umysł, co w zasadzie nie było zbyt trudne, biorąc pod uwagę fakt, że żadna myśl nie mogła przebić się przez grubą warstwę paraliżującego bólu. Voldemort nie przerywał ataku, uparcie próbując przebić się przez jego osłony. Krzyczał, szarpiąc się w więzach. Niestabilne krzesło dygotało, odrywając się tylnymi nogami od podłogi i uderzając o nią, tworząc nieznośny, nieregularny rytm, który, wraz z akompaniamentem jego krzyków, niszczył panującą wcześniej ciszę. Czuł zimną dłoń, zaciskającą się na jego ramieniu; Voldemort podpierał się na nim, jakby jego też wyczerpała ta walka. Ucisk bym mocny, zimny, raniący, aż nagle zmienił się. Zelżał, stał się komfortowy, pełen niemego wsparcia. Czarne i szare plamy zaczęły się rozjaśniać, loch zmieniał się w przestronny, jasny pokój. Chwilę później, tak samo wyraźnie jak przed chwilą celę, widział swój salon.
Z pełną mocą odepchnął delikatny atak Alastora, zrywając się na równe nogi.
Jego serce biło jak szalone.
- Nawet nie próbuj używać legilimencji! – warknął, wysyłając byłemu aurorowi pogardliwe spojrzenie. Zazwyczaj błyszczące wesoło iskierki w jego oczach wybuchały raz po raz, tworząc miliard nowych, gotowych do eksplozji błysków. – Powiem – splunął. – Nie teraz, ale powiem – obiecał z nutką desperacji w głosie.
Świat wirował mu przed oczami, żółć podeszła do gardła. Czym prędzej ruszył do góry, gdzie zabarykadował się w swoim pokoju, tłumiąc chęć zwymiotowania.
To piekło musiało trwać dalej.
„Jes­tem zbyt bied­ny, żeby mieć pra­wo płakać. Nie mam pra­wa do luk­su­su wy­rażania bólu. Mo­je łzy nie mają pra­wa by­tu. Nie mają pra­wa się po­kazy­wać. Dla­tego udaję, że nie cier­pię, ble­fuję. Za­mykam ślu­zy mo­jego ser­ca, zbior­ni­ki moich łez. Wal­czę o to, żeby nie płakać. Kłuje mnie w no­sie, chwy­ta za gardło i du­si w pier­siach. Ale działa.”
Tim Guénard.
Sierpień leciał zaskakująco szybko. Zdaniem Lily zbyt szybko. Wakacje zaczynały dobiegać końca, a ona nawet nie miała okazji, by się nimi nacieszyć. Od powrotu do domu Petunia unikała jej jak ognia, uciekając z każdego pomieszczenia, w którym przebywała właśnie Ruda. Z jednej strony było to irytujące – jakby była chora na jakąś potwornie zaraźliwe paskudztwo, ale lepsze to niż kłótnie na każdym kroku.
W każdym bądź razie… Ann napisała jej, że także wróciła do domu, ale chciałaby, żeby razem z Dorcas i Francescą spotkały się u niej w połowie sierpnia, by razem ruszyć na szkolne zakupy na Pokątnej. Lily naprawdę nie mogła sięf doczekać ponownego spotkania z przyjaciółkami, szczególnie z Dorcas, której nie widziała całe wakacje.
Ubrana w beżowe rurki, szarą bluzkę na grubych ramiączkach i dżinsową kurtkę (pogoda może i była ładna, ale temperatura nie pozwalała na typowo letnie ubrania) wyszła z Błędnego Rycerza, co zawsze łączyło się z zwrotami głowy i stanęła przed domem Ann. Zanim zdążyła przyjrzeć się uważnie budynkowi, rozległ się głośny warkot. Szybko narastał do tego stopnia, że gdy ujrzała dwa pędzące z niesamowitą prędkością motory, jeden o średnicę koła za drugim. Lily odskoczyła gwałtownie w tył, jednak okazało się to być całkowicie zbędne, gdyż motocykliści minęli ją nim zdążyła się dokładniej im przyjrzeć. Prychnęła cicho. Powiedzieć, że przekroczyli prędkość to jak nic nie powiedzieć.
- Pozerzy – burknęła pod nosem, wywracając oczami.
Warkot nagle ustał. Przeniosła wzrok na kierowców maszyn, którzy zatrzymali się tuż przed domem Ann. Ich twarze zakrywały kaski, ale Lily już wiedziała, kto się za nimi kryje. Osiągnęcie takiej prędkości bez zabicia się było niemożliwe dla zwykłych, mugolskich motorów, chyba że ktoś znałby się na magii.
A kto znał się na niej lepiej niż Huncwoci?
- Przegrałeś, Łapo – rozległ się stłumiony głos pierwszego kierowcy. – Musiałeś jechać okrężną drogą za tym piekielnym kotem? – dodał ze śmiechem, sięgając po kask, ujawniając skrytą pod nim twarz. Wyglądał znacznie lepiej niż wtedy w szpitalu. Jego skór, choć dalej bledsza od przeciętnych, nie miała już tak niezdrowej barwy. Z twarzy, która nie była już tak zapadnięta i wychudzona, zniknęły wszystkie sińce i rany; została tylko jedna, ciągnąca się od kącika ust aż pod skroń. Wzrok Lily niemal odruchowo skierował się na jego ręce, które jednak skryte były pod rękawami czarnej, skórzanej kurtki. Chciała dojrzeć rany na nadgarstkach, które świadczyłyby, że stoi przed nią ten sam chłopak, który leżał w szpitalu. Posiniaczony, zraniony, zmęczony, cichy, taki… kruchy. Możliwy do zranienia. Chciała się upewnić, że nie widzi teraz jakiegoś klona, że stojący przed nią teraz chłopak – ten dumny, arogancki, roztaczający wokół siebie aurę władzy chłopak – to ten sam James Potter. Póki co nie mogła w to uwierzyć.
- Nienawidzę kotów i dobrze o tym wiesz – burknął Black, tak jak przyjaciel ściągając kask. Mimo szerokiego uśmiechu na twarzy wydawał się być przybity. Czyżby wciąż martwił się o Jamesa?
- Tak, tak. Ty i te twoje psie odruchy… – mruknął Potter, wywracając oczami.
Spojrzał na nią. W tym świetle jego tęczówki były czarne niczym smoła.
- O, hej, Evans – rzucił lekceważąco Black. – Ciebie też A…
- Lily!
Zanim się obejrzała już była ściskana przez Dorcas, która razem z Ann, Francescą, Remusem i Mike’iem wybiegła z domu tej pierwszej.
- Hej, Dors – mruknęła, ściskając przyjaciółkę.
- Ann? – usłyszała zza pleców Meadows żądający wyjaśnień głos Blacka. – Zapomniałaś nam o czymś wspomnieć?
Lily odsunęła od siebie Dor, także wbijając wzrok w blondwłosą przyjaciółkę.
- Ahh… to taka ciekawa sytuacja – rzuciła tamta. – Ale chłopaki! Jakie motory! – krzyknęła z przesadnym podziwem na Jamesa i Blacka. Potter uniósł jedną brew.
- Ty tak serio? – spytał, prychając cicho.
- No dobra. Zaprosiłam was, bo miałam nadzieję, że się pogodzicie – przyznała Johnson, uśmiechając się nerwowo. – Ale przyznajcie, wyszło śmiesznie – zaśmiała się.
- Taa, jak cholera – burknął Black.
Zapadła niezręczna cisza, nie przerwana do czasu zaproponowania przez Ann ruszenia na zakupy.
„Cisza pożąda­na jest jed­nak nie po to, by uk­ry­wać, lecz wy­rażać na wyższym po­ziomie zerwania.”
Fry­deryk Nie­tzsche
James sądził, że najbardziej niezręczne zakupy to te z jego rodzicami. Kiedy to ojciec udawał kochającego męża i dobrego tatusia, a James powstrzymywał się rzuceniem w niego pierwszą rzeczą, jaką będzie miał pod ręką. A jednak. Wizyta na Pokątnej z dziewczynami przejdzie do historii jako najgorsze wyjście świata. Po powrocie (dlaczego miał wrażenie, że to wszystko trwało kilka godzin?) mama Ann zaprosiła wszystkich do domu na lemoniadę i ciasto. Chociaż na wszystkie sposoby próbował się wymigać, ostatecznie, po długich namowach, dał się skusić (wcale nie zgodził się tuż po usłyszeniu, że ciasto jest czekoladowe i wcale nie zjadł czterech kawałów).
Po rozgoszczeniu się w salonie Johnsonów i przywitaniu z ojcem Ann mieli wrócić już do domów, lecz na drodze stanęła im paskudna zmiana pogody pod wieczór. Lało jak z cebra, do tego była burza. Amelia – matka Ann – odmówiła wypuszczenia ich na dwór w taką pogodę. Właśnie w ten sposób wylądowali w ósemkę na kanapie w salonie Ann. James znudzony (od trzech godzin nie myślał o niczym prócz powrocie do domu), Syriusz przejedzony ciastem (trzy kawałki to dużo? Powiedzcie to temu, który zjadł cały talerz), Remus zestresowany (właśnie poznawał rodzicow dziewczyny), talerz a Mike śpiący (ponoć nie spał całą noc).
Fajnie? Pięknie?
James był zmuszony się nie zgodzić.
Syriusz mordował wzrokiem Dorcas, która mordowała wzrokiem Ann, która mordowała wzrokiem swojego ojca, który mordował wzrokiem Remusa, który chyba próbował zamordować wzrokiem swoje kolana. Lub chciał je poderwać, bo strasznie się gapił. James miał za to ochotę zamordować ich wszystkich.
Albo chociaż siebie.
- Gdzie jest łazienka? – spytał, nie mogąc znieść już tej ciszy. Ann bez słowa wskazała mu pierwsze piętro. – Dzięki – mruknął.
Spróbuję się utopić – dodał w myślach. Bez słowa ruszył na górę, gdzie skierował się na schody. Stanął na korytarzu i, kierując się instynktem, podszedł do pierwszych na lewo.
No cóż… trafił.
- Potter! – oburzyła się stojąca przy toalecie, ale na szczęście (lub nie) w pełni ubrana Evans.
- Cześć – rzucił, nie mając nic lepszego. Wysłała mu mordercze spojrzenie. – No co? Jesteś ubrana, o co ci chodzi? – burknął.
- Mogłam nie być – odparła. Już otworzył usta, kiedy wbrew jego woli wygięły się one w przebiegły uśmieszek.
- A chciałabyś nie być? – rzucił. Lily zmarszczyła brwi.
- Tak – warknęła. – Wręcz marzę, byś gapił się na mój tyłek.
James zaśmiał się.
- Hej! – ucieszył się. – Mamy podobne marzenia – rzucił.
- Dupek z ciebie, Potter – burknęła Evans, uśmiechając się lekko.
- Kręci cię to – stwierdził w odpowiedzi chłopak.
- Niby kto to powiedział?
Lily zrobiła krok w jego stronę.
- Myślisz, że potrzebuję potwierdzenia?
Także się zbliżył.
- Myślę, że się myślisz.
Stali twarzą w twarz.
- Mogę ci to jakoś udowodnić?
Ona tak oszałamiająco pachnie.
- Spróbuj.
Zasmiał się tylko i odsunął, na co Evans wysłała mu zdziwione spojrzenie. Ewidentnie oczekiwała czegoś więcej. Jej policzki pokryły się lekkim rumieńcem, które w uroczy sposób kąponowały się z ciemnorudymi włosami dziewczyny. Jeszcze dwa miesiące temu wykorzystałby okazję, by po raz kolejny udowodnić Lily, jaką ma nad nią władzę, ale teraz… Upokarzanie i zawstydzenie zdawało się już nie być takie fajne. Nie po tym jak znalazł się po drugiej stronie.
- James… – zaczęła, ale widząc, że nie reaguje westchnęła i stwierdziła cicho: – Zmieniłeś się.
Milczał przez kilka sekund.
- Możliwe – rzucił obojętnie. – Czasami ludzie dorastają. Życie nie pozwala być wiecznie dzieckiem.
Lily zbliżyła się do niego, a jej dłoń miękko wylądowała na jego policzku.
- Powiedz mi – szepnęła. – Będzie ci łatwiej.
Pocałowali się.
I to nie był radosny pocałunek.
Pełen goryczy, namiętności i brutalności. Złapał ją w tali, przyciskając plecami do ściany.
Na kilka sekund zapomniał, jak się oddycha.
Delikatnie napierał językiem na jej wargi, oczekując pozwolenia na dalsze działania, którego mu udzieliła, rozchylając lekko wargi. Przestrzeń między nimi wypełniały niewypowiedziane słowa pełne smutku, żalu i goryczy. Ten pocałunek był opowieścią. Okrutną, bolesną opowieścią. Czuł, jak przejeżdża językiem po jego podniebieniu, przeniósł drżącą dłoń na jej biodro, drugą wciąż zaciskając w tali dziewczyny.
Wszystko źle, Potter, wszystko nie tak!
Następnie była dłoń wpleciona w jego włosy. Delikatnie przeczesała je, szarpiąc po chwili, zmuszając go do spojrzenia w górę. Jego ciemne oczy napotykały czarne jak przestrzeń w pokoju, w którym się znajdował, tęczówki Bellatrix. Wpatrywała się w niego z jakimś przykrym uwielbieniem, chorą fascynacją. Bał się tego spojrzenia, bał się tego, do czego prowadzi. Kolejna fala bólu natarła na jego ciało, a on znów powstrzymywał krzyk. Jego ciało kręciło się w agonii, łzy napłynęły mu do oczu, ale nie pozwolił im wpłynąć. Zacisnął powieki, odgradzając całe zło świata od swoich oczu. Gdy je rozchylił Wszystko zniknęło.
Odepchnął od siebie Lily.
Zbyt szybko.
Zbyt gwałtownie.
Zmusił się do wzięcia oddechu, który w jakiś sposób oczyścił jego umysł.
Lily. Nie Bellatrix.
Dom Ann. Nie twierdza Voldemorta.
Przyjaźni ludzie. Nie cieszący się jego bólem Śmierciożercy.
Uciekł przed spojrzeniem Lily. Bez słowa wyjaśnienia opuścił dom, natychmiast kierując się w stronę motoru.
Był takim tchórzem.
„Je­dyne zwy­cięstwo wo­bec miłości to ucieczka.”
Na­poleon Bo­napar­te
Z wściekłością wszedł do Willi Godryka, zastraskując za sobą drzwi i ciskając kurtką na podłogę. Nie mógł zdecydować na co (lub na kogo) był tak straszenie zły, ale jedno było pewne – ucierpi przez to każda osoba, która go spotka. Postanowił tego oszczędzić niewinnym ludziom i ruszył do swojego pokoju, gdzie zabarykadował się solidnie.
Nienawidził Śmierciożerców! Nienawidził Voldemorta! Nienawidził Evans! Nienawidził siebie!
To było straszne, nie wiedział co się z nim dzieje, jakby żył w dwóch światach; tym co był i tym co jest. Znalazł się na krawędzi swojego życia i nie miał pojęcia, jak daleko może się posunąć, by nie opaść w przepaść bez dna, która będzie go pochłaniać przez wieczność i dłużej. Wzrok płatał mu figle; w jedej chwili widział swój pokój – jasny, duży, przyjemny, a w drugiej znów był tam. Jasne barwy, niczym w filmie, zmieniały się w ciemne i z powrotem. Podłoga kręciła się pod jego stopami i chwiała, a on stał bezczynnie, próbując utrzymać równowagę.
Był tak strasznie zmęczony, tak strasznie przegrany.
Zanim się obejrzał, wylądował w klęczki na ziemi, podpierając się o nią drżącymi rękami. Żółć podeszła mu do gardła, oddech zanikał. Dźwięki z zewnątrz docierały do niego jak przez mgłę, która niczym gaz trujący rozprzestrzeniała się w jego umyśle.
Ciemność… jasność… ból… brak bólu… hałas… cisza… łzy… spokój… ciemność.
Oczy. Szare oczy, wpatrujące się w niego z troską, zmieszaną z nienawiścią. Nie, nie było nienawiści! Tylko mieszanka troski, strachu. Nerwowe słowa, raniące klątwy. Delikatny uścisk wokół jego ramion, brutalny nicisl lin. Ktoś stawia go na nogi, szarpie jego omdlałe ciało. Kładzie go na łóżku, popycha na lodowate krzesło.
- James… James patrz na mnie…
Chciał zasnąć.
- Jesteś nikim, Potter.
Masz rację.
- Proszę, Jim, otwórz oczy…
Przestał próbować.
- Nic tu po tobie, krzywdzisz bliskich.
Przepraszam.
- Rogaś, błagam…
Był zły.
Jak możesz im to robić?
Tak strasznie żałował.
- Proszę, James. Spróbuj. Błagam, Jimmy.
Cichy, nerwowy głos Syriusza przebił się przez warstwę bólu, który otoczył jego głowę.
Zmusił się do rozchylenia powiek.
- Widzisz? Potrafisz, teraz usta, Jamie, otwórz – nakazał cicho Łapa. Potter czuł chłodne szkło przy ustach, nie był pewien co to, ale posłusznie rozchylił wargi, pozwalając na Blackowi na delikatne wlanie do jego ust chłodnego płynu. Przełknął, natychmiast czując ulgę i cudowne orzeźwienie umysłu.
Wziął głęboki oddech i podniósł się do siadu.
- Co to było? – wyszeptał, patrząc na chwilowo rozmazaną sylwetkę przyjaciela, która jednak z czasem przybierała na ostrości. Syriusz nie odpowiadał przez parę sekund, patrząc na niego z uwagą i troską.
- Gorączka – odparł w końcu pod wpływem intensywnego wzroku Jamesa. – Uzdrowiciele mówili, że takie nagłe podwyższenia temperatury mogą się zdarzać, ale nie sądziłem, że będą aż tak poważne – dodał, przykładając dłoń do czoła przyjaciela. – Nie uciekaj tak więcej. Martwiłem się.
Było tak źle.

—————–—–———
W następnym rozdziale:
- Goście
- Plany
- Koniec wakacji