sobota, 7 maja 2016

II. Rozdział 11

Z pewnym wahaniem spojrzał na siedzącą obok jego łóżka Lily, która konsekwentnie unikała jego wzroku. Cisza trwała już dobre trzy minuty, sprawiając, że miał ochotę już teraz wstać, zignorować rozrywający ból na całym ciele, i zawołać z powrotem resztę, żeby tylko przywrócić ten nieznośny gwar, który rozsadzał mu czaszkę. Szczerze – wolał już to, niż tę niezręczne milczenie, dzielące jego i Evans niczym ogromny, szeroki, twardy mur. Uh, co się z nim dzieje? Od kiedy niby stresują go rozmowy z dziewczynami? Od kiedy to cokolwiek go stresuje?
Cholera, co jest z tobą nie tak, Potter? – parsknęła duma.
Powiedz coś, cokolwiek! – rozkazał instynkt.
Sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna, ale twoje milczenie wszystko pogarsza, więc mów coś… COKOLWIEK, gorzej nie będzie! – burknął rozum.
Już niemal otwierał usta, ale rozmyślił się i zamknął je, nie chcąc palnąć czegoś głupiego.
Jeszcze nikt, nigdy tak długo nie milczał – stwierdziła duma.
Jesteś ŻAŁOSNY – dodał instynkt.
Odezwij się, człowieku, nie bądź idiotą! – jęknął temperament.
– Co słychać? – rzucił w końcu, znów czując uciążliwą suchość w gardle.
Już lepiej milcz – burknął rozum.
James postanowił udać, że wcale tego nie słyszał (można słyszeć swoje myśli?).
– James… – zaczęła rudowłosa. Po tonie jej głosu rozpoznał, że nie skończy się na beztroskim „wszystko gra, a u ciebie?”. – Przepraszam cię, nie wiem, co mnie napadło, żeby zawracać ci głowę w takim…
– Lily – przerwał jej miękko. – Spokojnie, nie musisz mnie przepraszać, wiem, że nie chciałaś zrobić niczego złego – powiedział spokojnie.
– Nie jesteś zły? – zdziwiła się Evans, na co on westchnął cicho.
– Byłem, ale nie na ciebie – odparł. Lily uniosła na niego wzrok. W jej pięknych, zielonych oczach Potter dostrzegł ciekawość.
– A na kogo? – spytała, marszcząc lekko brwi. Potter przez chwilę nie odpowiadał, zastanawiając się zamiast tego nad tym, co chciał jej powiedzieć.
Bo chciał, prawda?
– Wiem, że przez ostatni czas dość okrutnie bawiłem się twoimi uczuciami. Widziałem, że w końcu zacząłem ci się podobać, ale nie potrafiłem zdecydować, czy warto coś zaczynać. Nie wiedziałem, co mam robić, więc starałem się być jak najdalej ciebie, sądziłem, że osiągnę to przez granie z tobą na dwa fronty. Wiem, że zachowałem się jak dupek, dalej to robię. Tworzę ci mętlik w głowie. Nie myśl, że nie żałuję. Byłem wściekły, bo przez moje gierki groziło ci niebezpieczeństwo. Przepraszam – rzekł, patrząc na swoje owinięte bandażami nadgarstki. Delikatnie przejechał po jednym opuszkami palców, jakby chciał się upewnić, że te przeklęte opaski zniknęły. Dotknięte miejsce zapiekło delikatnie, ale za to nie poczuł nic twardego, zimnego i metalowego.
Ulga była niemożliwa.
– James, przecież to nie twoja wina, że zachowywałam się jak dziecko – westchnęła.
Dlaczego za każdym razem, gdy wypowiadała jego imię, czuł delikatne drganie serca, które w jakiś sposób prowokowało kąciki jego ust do uniesienia się?
– Lily…
– Nie. Teraz ja mówię. Przez pięć lat traktowałam cię okropnie, wiem o tym. Wiem, że nie zasłużyłeś na żadne wyzwisko, które skierowałam w twoją stronę. Wiem, że oceniłam cię dokładnie tak, jak tego chciałeś, nie jestem głupia, James – rzuciła w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie. – Może i nie dorównuję ci sprytem, ale głupia nie jestem.
– Nie jesteś – zgodził się Potter, przyglądając jej uważnie. – Nigdy nie sądziłem, że jest inaczej.
– I umiem rozpoznać, kiedy ktoś ze mnie kpi – kontynuowała. Gdyby jego skóra miała w tamtej chwili jakikolwiek kolor, straciłaby go. – Chciałeś, żeby każdy myślał, że to dla żartu, żeby mnie zirytować, ale ja swoje wiem. I może się teraz wygłupie, może nie mam racji, ale wiem, że pytałeś poważnie. Żałuję, że dotarło to do mnie dopiero teraz.
Milczał.
Jej wyznanie zrobiło na nim spore wrażenie, a jak wiadomo na nim ciężko zrobić wrażenie. Znaczy się, dobre wrażenie, bo złe to łatwo. Wiele rzeczy zrażało go do ludzi. Siorpanie, mlaskanie, garbienie się, przesadna nieśmiałość, gadanie na jeden temat, podlizywanie się, niepohamowanie. Okey, może i są to głupoty, ale wystarczyły, żeby osoby, którym te głupoty były bliskie, zostały u niego, na dzień dobry, skreślone.
Wracając do tematu… Lily była niezwykle inteligenta, ale nie sądził, żeby aż do tego stopnia potrafiła go rozszyfrować. Dotychczas tylko Syriusz wiedział, że nie zaprasza jej tylko dla żartu, czy żeby zrobić jej na złość. Chciał otrzymać odpowiedź twierdzącą; to było jednym z czynników, który przyczynił się zrezygnowania z usilnych prób uwiedzenia panny Evans. Zdał sobie sprawę, że zaczęło mu zależeć, więc – o ironio – postanowił dać sobie spokój.
– Wcale się nie wygłupiłaś – odrzekł. Jego głos był tak zachrypnięty, że to jedno zdanie wypowiedziane było niemal szeptem. – Pytałem serio, za każdym razem – dodał. Uniosła wzrok. Spojrzała na niego z nadzieją tak wielką, że miał ochotę na tym skończyć. Nie kontynuować mowy, którą w głowie analizował wiele razy.
Wiele razy gdybał ostatnimi czasy, zastanawiał się, co by było, gdyby udało mu się stworzyć związek z Lily. Każda taka wizja kończyła się tym samym – zranieniem przez niego dziewczyny. Nie chciał tego zrobić, nie jej.
– James… – zaczęła, ale urwała pod wpływem jego beznamiętnego spojrzenia.
– Lily – papugował, jednak bez żadnej kpiny w głosie. – To nie jest najlepszy moment, przynajmniej dla mnie, na angażowanie się w poważne związki. Mam obecnie dużo na głowie i… obawiam się, że zaczyna mnie to przerastać. Nie teraz… – nie z tobą – Przepraszam.
Zapadła cisza. Lily już na niego nie patrzyła; przestała w momencie, w którym mówił, że ma dużo na głowie. Już wtedy spuściła wzrok na ziemię.
– Rozumiem – oznajmiła cicho. – Nie chcę się narzucać.
– Nie przejmuj się. W kwestii nienarzucania się jestem ekspertem – mruknął, uśmiechając się lekko, by złagodzić napięcie. Osiągnął cel, gdy z ust dziewczyny wyrwał się cichy śmiech.
– Jesteś niemożliwy – stwierdziła. Potter przymknął lekko powieki, unosząc delikatnie jeden kącik ust.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem – rzucił.
– Na przykład? – spytała Lily. Miała taki ciepły głos. Był gotów się w nim zakochać, a jednak Los wybrał inaczej.
Los go nienawidził.
– Czemu nie jesteś z rodziną? Nie woleliby mieć swojej kochanej córeczki na wakacje przy sobie? – zagadnął. Evans ewidentnie się zmieszała. Mruknęła coś pod nosem, wlepiając wzrok w ziemię. – Możesz powtórzyć? – poprosił, gdy nie zrozumiał żadnego słowa.
– Uciekłam z domu – westchnęła, zwilżając wargi.
James był pewien, że źle usłyszał. Uciekła z domu? Lily Evans uciekła z domu? Grzeczna, ułożona, spokojna pani prefekt? Ta Lily Evans? Przed czym niby uciekła? Przed kochającymi rodzicami, którzy gotowi byli zrobić dla niej wszystko? Niemal się roześmiał. Syriusz uciekł z domu przed rodzicami, głoszącymi rasistowskie poglądy, jemu samemu zdarzyło się zniknąć z Willi Godryka na tydzień lub dwa, gdy miał dość despotycznego ojca i biernej na ból syna matki. Ale Evans? Przed czym ona uciekła?
– Uciekłaś? Dobry żart – parsknął. Najwidoczniej dziewczyna pouczyła się dotknięta tą pół-kpiną.
– Naprawdę! – krzyknęła, na co w głowie Jamesa wybuchła mała rewolucja, która sprawiła, że chwilowo obraz mu się rozmazał.
– Dobra, dobra – mruknął. – To czemu niby uciekłaś?
– Siostra doprowadzała mnie do szału.
I to jest powód? – prychnęła duma.
Za moich czasów z domu uciekało się dopiero po porządnym, brutalnym i bezpodstawnym laniu – wtrącił rozum.
Albo po klątwie – dodał temperament.
Albo po zabraniu czekolady – uzupełniło serce. – Jak on mógł nam wtedy zabrać czekoladę?
I przywalić klątwą.
I zafundować lanie.

W każdym bądź razie…
– Dlatego naraziłaś rodziców na strach i niepokój? – spytał. – Kochają cię i pewnie potwornie się martwią.
Zmieszała się.
– Pewnie tak – bąknęła. – Ale nie chcę spędzać tam wakacji. Ona nie chce mnie znać.
Uwielbiał upór tej dziewczyny. Był cholernie pociągającym wyzwaniem.
– Rozumiem. Też kiedyś uciekłem z domu – przyznał. Lily wysłała mu pełne zainteresowania spojrzenie. – Nie na długo, tylko dwa tygodnie. Byłem wtedy u wujka, genialny facet. Matka odchodziła od zmysłów, przynajmniej za pierwszym razem. Potem, gdy znikałem, wiedziała, że dam sobie radę. Do sedna… uciekłem przed ojcem, byłem strasznym tchórzem. Nie miałem już siły, żeby znosić to, jak mnie poniżał i to tak jak on sobie tego życzył. Myślałem w sumie tylko o sobie, trochę o nim. Na mojej matce odbiło się to najbardziej, bardziej niż przypuszczałem. Nie myślałem o jej reakcji, tylko o ojcu. Chodzi o to, Lily, że kiedy robisz coś pod wpływem emocji, nie myślisz o innych, niewinnych całej sytuacji i to oni stają się najbardziej poszkodowanymi.
No co? Jeśli Evans już wiedziała, jaka była jego sytuacja rodzinna, czemu by tego nie wykorzystać? Zrobi się jej go żal, przypomni sobie jak fantastyczną ma rodzinkę i…
Cholera, był złym człowiekiem.
„Naj­ważniej­sze jest, by gdzieś is­tniało to, czym się żyło: i zwycza­je, i święta rodzin­ne. I dom pełen wspom­nień. Naj­ważniej­sze jest, by żyć dla powrotu.”
An­toine de Saint-Exupéry
Po zażyciu wszystkich wskazanych przez uzdrowicieli eliksirów, sen nadszedł wyjątkowo lekko, przyjemnie. Była to zaskakująca, ale bardzo przyjemna odmiana. Przespał całą noc bez żadnych koszmarów, a rano obudził się, czując nowy przypływ energii, którą musiał koniecznie wykorzystać i to jak najszybciej. Odrzucił kołdrę, gotów wstać z łóżka, jednak zawahał się, czując uciążliwe pieczenie na nadgarstkach i lewym przedramieniu. Chwilę później już podnosił się do siadu, przez co ból szybko rozprzestrzenił się po całych jego plecach. Z jękiem opadł na poduszki, przymykając powieki. Po wypełniającej go energii zostało tylko wspomnieniem. Jęknął, gdy po tym drobnym ruchu, ból powrócił ze zdwojoną siłą. Nienawidził bezczynności.
Z westchnieniem spojrzał na swój zegarek, leżący na stoliku nocnym, który wskazywał godzinę ósmą rano. Miał ochotę krzyknąć z irytacji. Zdawałoby się, że spał o wiele dłużej.
– No i jak się trzyma nasz pacjent? – usłyszał. Spojrzał w stronę drzwi, w których teraz stała młoda dziewczyna z ciemnymi włosami do ramion i miłym uśmiechem z białym kitlem narzuconym na ramionach. Wzruszył ramionami, nie będąc w stanie chociażby uśmiechnąć się zalotnie, jak to miał w zwyczaju na widok ładnej dziewczyny.
– Okey – rzucił bezbarwnie. Pielęgniarka podała mu tacę z jedzeniem, na którego widok żółć napłynęła mu do gardła.
– Twoi przyjaciele już przyszli – oznajmiła brunetka. – Czujesz się na siłach? – spytała.
– Tak, niech wejdą – rzucił. Dziewczyna uśmiechnęła się i opuściła salę, której próg po chwili przekroczyli Syriusz, Mike, Lily, Ann i Remus.
– Hej, śpiąca królewno – rzucił pogodnie ten ostatni.
Nie odpowiedział.
– Jak się czujesz? – zapytała Ann, razem z Lily i chłopakami siadając przy jego łóżku. Wzruszył ramionami.
– Szczerze mówiąc… bywało lepiej – mruknął. – Mam siniaki i rany w miejscach, o których istnieniu wcześniej pojęcia nie miałem, ale da się przeżyć – odparł szczerze.
Postanowił udawać, że nie widzi ich zatroskanych spojrzeń, które, swoją drogą, mogliby lepiej maskować.
– Boli cię jeszcze? – spytała Ann.
No co ty? Łaskocze!
– Tylko trochę – skłamał gładko i dodał, zanim zdążyli się wtrącić: – Coś się działo przez te ostatnie tygodnie? Coś mnie ominęło? – spytał.
– Nic szczególnego – rzucił Mike. – Wszyscy tutaj wiedzą już o zakonie, mamy nowych członków, szczegóły później… a poza tym, ni…
– Jim, jest jedna ważna sprawa, którą musisz nam wyjaśnić – przerwał Syriusz, widocznie znudzony tym wywodem.
– Err… mówisz? – bąknął, rzucając Łapie lekko płochliwe spojrzenie.
– Owszem, mówię – potwierdził spokojnie Black. – Zechcesz nam może wyjaśnić, skąd wzięły się te nieświeże rany na twoim ramieniu? – spytał, spojrzeniem wywiercając Potterowi dziurę w twarzy.
Przygryzł wargę, jednak cofnął ten gest, chwilę po zorientowaniu się, co robi. Niby od kiedy miał taki odruch?
– To nic – odparł. – Stara historia…
– Którą teraz nam opowiesz – przerwała Ann. Milczał przez chwilę, wypatrując się w swoje dłonie.
– Dajcie spokój – mruknął. – To nic takiego, a ja i tak nie powiem – rzekł.
– Powiesz – stwierdził Syriusz. James nawet na niego nie spojrzał.
– Mam powiedzieć, „a właśnie, że nie”, żeby cofnąć się do poziomu pięciolatków? – sarknął. – Daj sobie spokój – rzucił.
– Nie dam, gadaj – rozkazał Black.
– Nie ma o czym gadać – syknął Potter, czując potworne zirytowanie.
– James…
– Odpuść, co!? Nie jesteś moją matką! – krzyknął w końcu, zaciskając dłonie w pięści. Zapadła cisza. Dopiero po chwili zorientował się czym została spowodowana. Nie unosił się bez konkretnego powodu, a teraz…
Cholera, co się ze mną dzieje?
– J…
– Przepraszam – przerwał znów. – Po prostu… naprawdę nie ma o czym mówić – rzucił.
– Martwimy się o ciebie – szepnęła Ann, przyglądając mu się z uwagą.
– No tak, al…
– Przecież wiesz, że możesz nam ufać – dodała Lily.
– Wie…
– Nas nie oszukasz, James – wtrącił Remus.
– Dobra, ale…
– Więc przestań w końcu kłamać – zarządził Syriusz.
– Dacie mi dojść do słowa? – spytał ironicznie James, starając się nie podnosić głosu. – Te rany…
– Lily!
Drzwi do sali szpitalnej znów się otworzyły, a do środka wbiegli, ku zdziwieniu wszystkich, państwo Evans. Natychmiast zamknęli w uścisku najmłodszą córkę, mówiąc coś szybko i niezrozumiale. James zmarszczył brwi, patrząc na tę rodzinną sielankę, jednak nie odezwał się nawet słowem, dziękując w duchu za przerwanie tego uciążliwego przesłuchania. Syriusz spojrzał na niego i, zupełnie jakby czytał mu w myślach, rzekł ironicznie:
– Wrócimy do tego, skarbie, nie martw się.
Nie skomentował tego.
„Przy­jaźń nie potępia w chwi­lach trud­nych, nie od­po­wiada zim­nym ro­zumo­waniem: gdy­byś postąpił w ten czy tam­ten sposób… Ot­wiera sze­roko ra­miona i mówi: nie pragnę wie­dzieć, nie oce­niam, tu­taj jest ser­ce, gdzie możesz spocząć”
Malwida von Meysenbug
– Kochanie, jak mogłaś wywinąć taki numer? – przeraziła się jej mama.
Lily westchnęła cicho, wtulając twarz w ramię ojca.
– Wiem, że źle zrobiłam, przepraszam – szepnęła.
– Nawet nie wiesz, jak się baliśmy – powiedziała Mary Evans. – Tyle złego dzieje się teraz w waszym świecie, a ty tak po prostu zniknęłaś…
– Skąd widzieliście, że tu będę? – spytała, pamiętając o obecności Huncwotów i Ann. Nie chciała robić przy nich szopki.
– Byliśmy u rodziców Ann – wyjaśniła, obdarzając przyjaciółkę córki miłym uśmiechem. – Powiedzieli, że spędzą wakacje w Dolinie Godryka, a tam dziewczyna, chyba Włoszka, pokierowała nas tutaj. Mówiła, że James jest w szpitalu, ale nie mogłam uwierzyć – przyznała, patrząc na bladą, posiniaczoną, ale wciąż piekielnie przystojną twarz Pottera, który wykrzywił usta w lekkim grymasie.
– Nie rób więcej takich rzeczy, obiecaj – poprosił jej tata. Kiwnęła głową, mrucząc ciche „obiecuję”. Zza ramienia ojca zobaczyła, że przez twarz Jamesa przemknął się delikatny cień. Nie mogła dokładnie określić jaki; ni to zazdrość, ni to żal… coś pomiędzy, ten złoty środek, który jednak w tym wypadku nie oznaczał nic dobrego.
– Witam – rozległ się kolejny głos. Odwróciła się na pięcie, by zobaczyć profesora Dumbledore’a, który wraz z Robertem wykroczył do sali. Z ust Pottera wyrwał się męczenniczy jęk.
– Tu nie może przebywać tyle osób! – zauważył. – Ludzie, no!
– Gadaj, skąd masz te rany – polecił Black, całkowicie ignorując nowo przybyłych.
– Rany? Jakie rany? – zdziwiła się pani Evans.
– Żadne – uciął Potter. Lily spojrzała na niego z uwagą. Spojrzenie miał nieco mętne.
– Które rany? – spytał Robert. – Te na obojczyku? Sprawdziliśmy to. Takie siniaki i blizny utrzymują się długo, kiedy powstają w czasie rozwijania magicznego, kiedy ciało czarodzieja jest podatne na urazy. Tyle że nawet takie nie utrzymują się zwykle dłużej niż rok, chyba że są często odświeżane. Wtedy mogą zostać nawet na całe życie.
Po tych słowach zapanował chaos.
Black, Mike, Remus i Ann zaczęli przekrzykiwać się w pytaniach skierowanych do Jamesa, który zaś próbował wtrącić się, by w jakiś sposób złagodzić sytuację. Rodzice Lily rozpoczęli przesłuchanie, chcąc zorientować się w sytuacji, zaś dyrektor i Robert zagłębili się w rozmowie, ignorując zamieszanie w sali.
Ona, jakby nie widziała tego co dzieje się dookoła, zbliżyła się do łóżka Jamesa i spojrzała na niego uważnie.
– To twój ojciec? – spytała cicho. Jej głos nie przebił się grubą warstwę hałasu, jednak Potter usłyszał. Spojrzał na nią nieco płochliwie.
– Co ty?… – zaczął, jednak umilkł pod wpływem jej rażącego spojrzenia.
– Jaki ojciec? – zapytała Ann, która musiała usłyszeć ostatnie słowo przyjaciółki.
– Twój ojciec to zrobił!? – krzyknął Mike, wytrzeszczając oczy na Jamesa.
Nagle wszyscy zamilkli.
Potter przenosił wzrok na każdego z kolei, otwierając i zamykając usta z lekką paniką wypisaną na twarzy. Lily zrozumiała, że czuł się osaczony.
– James – odezwał się miękko dyrektor. – Czy to prawda?
Potter nie odpowiedział od razu, rozglądając się zamiast tego po sali, jakby szukał sposobu ucieczki od tego uciążliwego pytania. Każdy już znał odpowiedź.
– Nie – tchnął w końcu chłopak. – O… oczywiście, że nie – dodał cicho.
Kłamał.
I po raz pierwszy każdy mógł się tego domyśleć.
„Bliz­ny przy­pom­niają nam, że przeszłość była rzeczywistością.”
Lo­lita Pil­le
Kolejny tydzień pobytu Jamesa w szpitalu minął mu wyjątkowo powoli. Każdy dzień nudy zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Po tym jednym, pełnym zamieszania poranku, który zakończył się powrotem Lily do domu, kolejne dni nadrabiały chwile pełne wrażeń zwykłą, irytującą nudą.
Zaczął popadać w rutynę; budził się, jadł, przyjmował eliksiry, rozmawiał z przyjaciółmi (którzy, na szczęście, odpuścili sobie temat jego ran na ramieniu), potem znowu jadł, przyjmował eliksiry, zasypiał i od nowa. Obudzić się, zjeść, wziąć eliksiry, rozmawiać, zjeść, wziąć eliksiry, spać i tak w kółko. Zaczynał wariować od tego powtarzającego się non stop codziennego rytuału. Mdliło go od tej nudy, dlatego z wielką ulgą przyjął do świadomości fakt, że kilka dni po tym, jak udało mu się wstać bez bólu, został wypisany ze szpitala. Nie czekając nawet na przyjaciół, przebrał się w zwyczajne ubrania, machnięciem ręki zebrał rzeczy, które przynieśli mu przyjaciele i teleportował się pod drzwi Willi Godryka. Otworzył je zdecydowanym ruchem i wszedł do środka.
Natychmiast do jego uszu wdarł się poranny gwar, który świadczył, że, mimo wczesnej pory, cały dom jest już na nogach. Słyszał głosy, krzyki, kłótnie, przez które delikatny uśmiech wykrzywił jego wargi. Brakowało mu tego. Z pewnym wahaniem skierował się po długich, krętych schodach na pierwsze piętro, gdzie w połowie drogi słyszał już, jak Syriusz popędza pozostałych.
– Co za różnica!? Ubierz jakąkolwiek, nie bądź babą, Mike! – krzyczał w stronę zamkniętych drzwi, które prowadziły do pokoju gościnnego.
– Nie bój się, James ci nie ucieknie! – odkrzyknął Davis.
Był zmuszony się nie zgodzić.
– Łał, Skrzydlaczku, twój brak wiary we mnie jest naprawdę raniący – zironizował. Syriusz odwrócił się tak gwałtownie, że uderzył kolanem o komodę, przez co rozległ się głośny trzask i wiązanka przekleństw z ust Blacka, który stracił równowagę i wylądował tyłkiem na ziemi. Potter zaśmiał się cicho i podszedł do przyjaciela, by pomóc mu wstać. – A sądziłem, że choć trochę się ucieszysz – rzekł z udawanym smutkiem, podnosząc Łapę z błyszczących paneli.
– Jeśli powiesz, że uciekłeś, to przysięgam, że cię uderzę – burknął Syriusz, strzepując niewidzialny pył z koszulki.
– Nie uciekłem – oznajmił spokojnie Potter. – Dostałem wypis.
– Taak? A ja ci nie wierzę – powiedział Black, przechylając lekko głowę na lewo.
– Taak? A ja mam dowód – przedrzeźnił go James, podając przyjacielowi kartkę, którą przy wyjściu wręczyła mu recepcjonistka. Syriusz przyjrzał się dokładnie wpisanym na pergaminie słowom, po czym spojrzał na Pottera z podziwem.
– Niepodrobione? Jestem z ciebie dumny – oznajmił ze śmiechem.
– Wiedziałem, że docenisz.
Tym razem zaśmiali się oboje.
– James!
Zanim się obejrzał, widok przesłoniła mu burza blond włosów. Śmiech zamarł mu na ustach, gdy pouczył mocny ucisk na szyi, karku i ramionach. Łagodnym, aczkolwiek zdecydowanym, ruchem odsunął od siebie Francesce, która spojrzała na niego z lekkim zmieszaniem.
– Wybacz – rzuciła. – Co ty tu robisz?
– A co? Nie wolno mi już przebywać we własnym domu? – zaśmiał się nieco sztucznie. Napięcie w pokoju zacznie się zwiększyło.
– James! – rozległy się kolejne głosy. Chwilę później, razem z Huncwotami, Ann i Francescą, siedział już w salonie, słuchając szczebiotania przyjaciół, a raczej udając, że słucha. Gadali w piątkę równocześnie, niby jak miał cokolwiek zrozumieć?
Z ulgą powitał dźwięk dzwonka do drzwi, który uciszył chmarę monologów.
– Megan, otwórz! – krzyknął James do pokojówki. Następnie usłyszeli otwieranie drzwi i czyjeś głosy. Kilka sekund później próg pokoju przekroczył Albus Dumbledore we własnej osobie, a tuż za nim Alastor Moody, Marlena McKinnon, Frank Longbottom i Perwettowie – bliźniacy trzy lata starsi od Huncwotów o płomienno rudych włosach i pokrytych piegami policzkach. Potter podniósł się z miejsca, by przywitać gości.
– Witam, dyrektorze – rzucił z pozoru wesołym tonem.
– Jak miło cię widzieć w dobrej formie, James – odparł starzec, ściskając rękę ucznia.
Kiedy wszyscy już się przywitali, a Megan podała każdemu herbatę, Potter postanowił pominąć już wszystkie zbędne uprzejmości i spytać w prost:
– Co pana dyrektora sprowadza?
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Ciszę przerywał tylko dźwięk uderzania łyżeczki i ścianki filiżanki, gdy Marlena zamieszała herbatę.
– Myślę, że wszyscy znają odpowiedź – rzekł Dumbledore. Wesołe ogniki w jego oczach przygasły znacznie. – Chcielibyśmy, żebyś opowiedział nam, co dokładnie wydarzyło się w czasie porwania.
„Pa­mięć ser­ca uni­ces­twia złe wspom­nienia, wyol­brzy­miając dob­re, [...] dzięki te­mu mecha­niz­mo­wi uda­je nam się zno­sić ciężar przeszłości.”
Gab­riel García Márquez.
—————————————-
W następnym rozdziale:
- Co opowie James?
- Dalsza część wakacji
- Spotkania spodziewane i te mniej
- Goście, goście
Wybaczcie, że dopiero teraz, ale tak się składa, że mam akurat imprezę urodzinową (tak przybyło mi latek) i jakoś nie było czasu wstawić wcześniej.
Można liczyć na komentarz z okazji urodzin?

niedziela, 1 maja 2016

II. Rozdział 10

Lipiec powoli dobiegł końca. Od uwolnienia Jamesa minęły dwa długie tygodnie, a on wciąż się nie obudził i nic nie wskazywało na to, by ten stan miał się w najbliższym czasie poprawić. Uzdrowiciele tłumaczyli, że to wszystko z powodu wyczerpania magicznego, że jego moc i organizm muszą się zregenerować, że po tym co przeszedł śpiączka jest konieczna. Syriusz bynajmniej nie czuł się uspokojony, szczególnie tym ostatnim. Nikt nie wiedział, co dokładnie James przeszedł, ale nie trzeba było być geniuszem, żeby móc się domyśleć, że nie było to nic przyjemnego.
Black westchnął cicho, patrząc na pogrążonego w śpiączce przyjaciela. Od tej całej sprawy z Evans uzdrowiciele pozwalali być maksymalnie dwóm osobą przy jego łóżku, więc James nawet na sekundę nie został sam przez ostatnie dwa tygodnie. Co prawda, czasem ktoś ich wyganiał, żeby zrobić jakieś badania lub zmienić opatrunki, ale po kilku minutach i tak wpuszczano ich z powrotem, podczas gdy czekali pod drzwiami, jakby oczekiwali, że po powrocie na salę zastają Jamesa całkowicie przytomnego, jednak nic takiego nie następowało. Rogacz zawsze był tak samo nieprzytomny jak wcześniej. Co do tego małego popisu Evans... Syriusz wciąż nie mógł sobie darować, że tak po prostu wyszedł i zostawił Jima. Cholera, gdyby Evans tam wtedy nie było... nie chciał nawet o tym myśleć. Miał mieszane uczucia co do tej sytuacji; z jednej strony... uratowała Jamesowi życie... z grubsza. Za to z drugiej - gdyby nie ona cała ta sytuacja nie miałaby miejsca, bo przecież to przez upartość tej dziewczyny Rogacz wylądował w łapskach Śmierciożerców, a potem w szpitalu. Czyż nie? Zdecydowanie łatwiej było mu obwiniać ją niż siebie czy Jima. Na Jamesa nie będzie miał serca krzyczeć, jak ten się już obudzi, Śmierciożercy mogliby nie poczuć się dotknięci oskarżeniami, Voldemort tym bardziej, a ktoś musi przecież poczuć się odpowiedzialny. Dotąd była to Evans, ale teraz sytuacja robiła się odrobinę bardziej skomplikowana.
Drzwi do sali szpitalnej otworzyły się niespodziewanie. Obejrzał się przez ramię, by zobaczyć, wchodzącą do sali, Francescę z kubkiem kawy z bufetu w ręce. Podeszła do łóżka, obdarzając Blacka delikatnym uśmiechem. Podała mu kubek, wysyłając pełne optymizmu spojrzenie.
- Nie martw się - poradziła z nadzieją w głosie. - Na pewno niedługo się obudzi.
- Ta... oby - mruknął Syriusz, biorąc łyka kawy. - Tylko kiedy? - dodał.
- Słyszałeś uzdrowicieli, regeneracja magiczna trwa około dwa tygodnie, więc teraz to już kwestia paru dni - odparła Włoszka z radosnymi iskierkami w oczach, jakby naprawdę wierzyła w to, co mówi. - A znając Jamesa, pewnie obudzi się szybciej, niż myśleliśmy.
- Pewnie tak - poddał się w końcu Black, nie mając serca, by dalej spierać się z dziewczyną.
- Po za tym... - Nie skończyła. Cichy jęk wydobył się z ust Jima, a na jego twarzy zagościł grymas bólu.
Syriusz natychmiast poderwał się z krzesła i pochylił nad przyjacielem.
- Idź po Roberta - polecił cicho, patrząc z przerażeniem na Jamesa, który teraz wiercił się niespokojnie, mamrocząc coś pod nosem. Włoszka nie protestowała i od razu ruszyła w stronę gabinetu uzdrowiciela. Czas jej nieobecności, podczas którego Rogacz rzucał się w pościeli jak opętany, dłużył się Syriuszowi w nieskończoność. Przyglądał się szarpiącemu chłopakowi, który desperacko zdawał się walczyć z niewidzialnymi sznurami.
- Co się dzieje? - rozległ się głos Stuarta, który podbiegł natychmiast do łóżka Jamesa.
- Nie wiem, on tak po prostu... - zaczął Syriusz. Robert wyciągnął różdżkę i przyłożył ją do skroni Pottera, po czym wymruczał jakieś zaklęcie, po którym przy jej końcu rozbłysła niebieska mgiełka. Nic więcej się nie działo przez dobrą minutę, która Blackowi wydawała się być dłuższa niż godzina. James powoli i stopniowo uspokajał się, jego oddech zaczął się wyrównywać, na twarzy znów zagościł spokój.
- Co się stało? - spytała drżącym głosem Francesca, kiedy Robert z powrotem schował różdżkę. Spojrzał na nich z uspokajającym uśmiechem.
- Zwykłe koszmary - wyjaśnił. Syriusz odetchnął z ulgą, przecierając ze zmęczeniem oczy. Koszmary... czyli nie grozi mu nic poważnego, ale... czy to jest normalne w śpiączce?
- Przecież podczas śpiączki nie występują sny - wyraził na głos swoje wątpliwości.
- Przeważnie nie - potwierdził mężczyzna, uśmiechając się szeroko. Syriusz wymienił z Francescą zdezorientowane spojrzenia.
- Co to znaczy? - spytała, marszcząc brwi. Robert nie odpowiedział od razu, uśmiechając się zamiast tego. Dopiero po dobrych trzydziestu sekundach padła odpowiedź:
- Budzi się.
"Dopóki od­dycham, mam nadzieję."
Autor Nieznany
Voldemort, Śmierciożercy, ból, upokorzenie, krzyk, łzy.
Oddech niemal go zabijał. Wdychane powietrze rozsadzało od środka jego płuca. Sam proces oddychania sprawiał mu niezliczone pokłady bólu, które niszczyło go na każdy możliwy sposób. Tak strasznie go bolało, że nawet gdyby mógł się odezwać, nie potrafiłby tego opisać. Jednak nastąpiła jakaś zmiana. Teraz ten ból był inny. Wcześniej zdawał się pochłaniać go w całości, zatapiać w swojej głębokiej, parzącej otchłani, spalać. Ten obecny nie był tak intensywny, choć potwornie irytujący i drażniący. Zupełnie jakby w całości wszedł w pokrzywy. Mimo wszystko leżenie bez ruchu niesamowicie go nudziło, przez co nawet ten ból wydawał się być pasjonujący i zajmujący. Cholera, kiedy dokładnie stał się masochistą? Syriusz zwariuje, jeśli się dowie...
Chwila...
Czarna dziura w jego pamięci powoli zaczęła wypełniać się wspomnieniami, które następowały tuż po ostatniej sesji tortur. Krzyki, ból, ciemność, znajomy głos, podejrzana delikatność, Syriusz, Dumbledore, znowu ból... Cholera. Syriusz tam był. W tym piekle, widział go w tak żałosnym, opłakanym stanie.
Cholera...
Wiele osób tak go widziało! Nie, nie, nie! To złe! To cholernie złe! Nie tak powinno być, miał być silny, a nie... taki. Słaby, bezbronny, bez życia, wigoru, tej wrodzonej charyzmy. Och, cholera, czuł się upokorzony i to do tego stopnia, że nawet ból wydawał się być raczej niewielkim problemem. Jego duma cierpiała katusze niemal tak wielkie jak ciało. I to właśnie duma najbardziej przyczyniła się do otworzenia przez niego oczu.
Pierwsza próba zakończyła się niczym.
Tak samo druga, trzecia i czwarta.
Przy piątej poczuł lekkie drżenie powieki (czy to normalne, że nawet oczy go bolą?).
Przy szóstej rozchylił je lekko, jednak natychmiast się wycofał, gdy oślepiła go jasność, panująca w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Dopiero przy siódmym podejściu udało mu się na dobre otworzyć oczy i, po kilkakrotnym zamruganiu, zobaczyć, gdzie dokładnie jest.
Och, Merlinie.
Pamiętał tę salę i bynajmniej nie kojarzyła mu się dobrze. Był w Prywatnej Klinice Magicznej, gdzie zapisany był od urodzenia. Dotąd był tu jedynie trzy razy, gdyż dla jego ojca szpital był już rozwiązaniem ostatecznym i choć Dorea często błagała go, by wziąć tam Jamesa, tak na wszelki wypadek, od się nie zgadzał. Pozwolił na to tylko trzy razy, pierwszy był, kiedy młody Potter po raz pierwszy pojawił się na Ulicy Śmiertelnego Nocturna, gdy miał około sześć lat (uciekł rodzicom z Pokątnej). Tam zainteresowało się nim parę osób, które, widząc młodego dziedzica arystokratycznego rodu, zobaczyły szansę na wyłudzenie od Charlesa Pottera dużej ilości pieniędzy. W skutek swojej waleczności, przesadnego kombinowania i ciętego języka oberwał paroma nieprzyjemnymi klątwami od osób, których nawet nie znał. Później jego ojciec często używał wizyty syna na Nocturnie jako wyjaśnienia, skąd wzięły się urazy na ciele chłopaka, gdy ktoś z zewnątrz pytał o paskudne sińce, które Charles sam wywoływał. Drugi raz był, kiedy James poskarżył się ulubionemu wujkowi - jedynej osobie w rodzinie, która nie patrzyła na wszystko pod kątem władzy i pieniędzy - jak ojciec karze go za nieposłuszeństwo. Wtedy jego chrzestny natychmiast ruszył porozmawiać ze starszym bratem, a po skończeniu rozmowy przytulił mocno bratanka, przepraszając cicho i wyszedł z domu, pozostawiając Jamesa na pastwę wściekłego ojca.
Już nigdy więcej nikomu nie powiedział, co się działo w jego domu.
Trzeci raz był, gdy młody Potter był już w Hogwarcie, po Walentynkach na czwartym roku, kiedy to ten piekielny psychopata, który uczył ich wtedy Obrony Przed Czarną Magią zafundował jemu i Łapie małe powtórzenie wiadomości o działaniu czarnomagicznych klątw.
Rozejrzał się po sali i poruszył lekko, co wywołało z jego ust cichy jęk bólu, który zwrócił uwagę osoby siedzącej tuż przy jego łóżku.
- Jim? - odezwał się miękkim głosem Łapa. James przeniósł na niego lekko nieprzytomny wzrok. Znów zamrugał, by poprawić sobie ostrość. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wyrwał się z nich tylko kolejny jęk. Cholera, nawet wargi miał rozcięte i szczypiące nieznośnie. - Merlinie, jak dobrze - szepnął.
- Łapa... - wychrypiał. - Co... - zaczął, jednak przerwał mu gwałtowny napad kaszlu. Syriusz przyglądał się mu przez chwilę, po czym sięgnął po szklankę z wodą i, pomagając mu uprzednio podnieść się do siadu, przystawił mu do ust. James wziął łyka, po czym natychmiast poczuł orzeźwiający chłód w zdartym gardle.
- Pójdę po Roberta - rzucił Syriusz i po chwili już go nie było. Potter zmarszczył brwi.
Po kogo?
Odpowiedź nadeszła szybciej niż się spodziewał wraz z młodym mężczyzną o blond włosach, który wszedł do sali szpitalnej, zamykając Łapie drzwi przed nosem.
- Cześć, James - odezwał się wesoło mężczyzna, zapewne uzdrowiciel. Nie odwiedzał, rozglądając się za swoją różdżką. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że przecież dalej mają ją Śmierciożercy. - Dobrze, że już się obudziłeś, wszyscy bardzo się martwili, masz świetnych przyjaciół, siedzieli przy tobie dzień i noc przez dwa tygodnie - oznajmił. James zamrugał gwałtownie.
- Dwa tygodnie? - powtórzył zachrypnięty. - Któ... który dzisiaj jest? - bąknął.
- Powoli. Co cię boli? - spytał mężczyzna.
- Poza wszystkim? Nic - burknął. - To który dzisiaj jest i kto tu jest, i kim pan w ogóle jest? - pytał, ignorując uciążliwi ból gardła przy każdym słowie.
- Spokojnie, James - rzekł blondyn. - Dzisiaj jest dwudziesty ósmy lipca, są tutaj wszyscy twoi przyjaciele, a ja nazywam się Robert Stuart, jestem uzdrowicielem.
- Dobra... - odparł z wolna.
- Co cię boli najbardziej? - spytał Robert. James zastanowił się chwilę.
- Nadgarstki - odparł. - I plecy - dodał. Uzdrowiciel przez chwilę wertował kartki, zerkając na poniektóre.
- Wypij to - polecił w końcu, wskazując fiolki, stojące na szafce obok łóżka Pottera. - Przeciwbólowy, na gorączkę i regenerujący. Jeśli je wypijesz, wpuszczę tu twoich przyjaciół - obiecał. - Chyba że nie chce...
- Chcę, niech wejdą - przerwał i sięgnął po eliksiry. Syknął z bólu, czując nieznośne pieczenie w prawej ręce. Niemal wypuścił fiolkę z eliksirem z ręki, która wydawała się być nagle potwornie ciężka. Udało mu się wypić wszystko, pod czujnym okiem uzdrowiciela, który zaraz później wyszedł z sali, by po chwili wpadli do niej Syriusz, Mike, Ann, Remus, Francesca i Evans.
Na widok tej ostatniej coś przewróciło mu się w żołądku.
- James! - krzyknęła Włoszka, rozsadzając tym samym jego czaszkę. Wszyscy zbliżyli się do jego łóżka.
- Ee... hej? - rzucił niepewnie. Przygryzł delikatnie wargę, widząc ich zatroskane wyrazy twarzy. - Umm... co słychać? - bąknął. Wszyscy spojrzeli na niego zszokowani.
- Jak się czujesz? - spytała Francesca, łapiąc jego, spoczywającą na pościeli, dłoń.
Reakcja była natychmiastowa.
Spiął wszystkie mięśnie, resztka koloru spłynęła z jego twarzy, a w oczach pojawiła się dziwna iskra, w żadnym aspekcie nieprzypominająca tych wesołych błysków. Następnie cofnął dłoń i, nie zważając na przerażenie wypisane na twarzach przyjaciół, schował ją pod kołdrą.
Dopiero po chwili patrzenia na pobladłych przyjaciół zdał sobie sprawę z tego, jak histeryczna była jego reakcja.
Cholera, co się z tobą dzieje, Potter? - przemknęło mu przez myśl.
Po minach przyjaciół rozpoznał, że myśleli dokładnie o tym samym.
"Można oczy zam­knąć na rzeczy­wis­tość, ale nie na wspomnienia."
Sta­nisław Jerzy Lec
Lily wpatrywała się w twarz Jamesa z przerażeniem zmieszanym z niedowierzaniem.
Nie mogła uwierzyć, że aż tak się zmienił i to z jej winy. Jak bardzo musiał cierpieć? W jednej sekundzie zniknął ten głośny, przebojowy chłopak, który zawsze na wszystko opowiadał ciętą ripostą. Jasne, dalej był tym wielkim Jamesem Potterem, tyle że zmienił się i to diametralnie, choć maskował to, jak tylko mógł. Było mu ciężko - musiało być.
- Rogaś, wszystko w porządku? - spytał Black, patrząc na przyjaciela z troską.
- Jasne, co ma nie być? - odparł Potter, uśmiechając się lekko, a raczej próbując, gdyż wyszedł mu tylko słaby grymas.
- Wyglądasz jak trup, stary - zauważył Mike.
- Przesadzasz - osądził Potter, próbując podnieść się z miejsca.
- Leż - rozkazała od razu tak jak
wszyscy pozostali, jak się okazało. Spojrzał na nich z miną naburmuszonego dziecka i opadł z powrotem na poduszki z cichym jękiem.
- Kiedy będę mógł wyjść? - spytał, patrząc po zgromadzonych z nadzieją. Na chwilę ich spojrzenia spotykały się. Nie mogła oderwać wzroku od tych ciemnych, oczu, które, mimo traumatycznych przeżyć, nie straciły tego charakterystycznego dla nich blasku. Uśmiechnął się do niej, delikatnie unosząc kąciki ust. To nie był ten uśmiech, który Potter prezentował na co dzień. Tamten był szerszy, wtedy chłopak uśmiechał się, ukazując swoje równe, śnieżnobiałe uzębieni. Czasem unosił także tylko jeden kącik ust; to był cyniczny, arogancki uśmiech-uśmieszek, który w żadnym wypadku nie przypominał tego teraz. Ten był delikatny, może nawet ośmieliłaby się powiedzieć, że nieśmiały, ale za to szczery i potwornie uroczy. Odwzajemniła go na tyle, na ile pozwalały jej rozrywające od środka wyrzuty sumienia.
- Raczej niezbyt szybko - stwierdził Remus i spojrzał na stojącego niedaleko Roberta.
- Hmm... No raczej nie - mruknął tamten, patrząc w papiery. - Jeszcze masz gorączkę, do tego rany się jeszcze nie zabliźniły...
- A pro po ram - wtrącił Potter. - Zagoją się, prawda? - spytał. Stuart westchnął.
- No... większość tak - rzekł. - Zostaną te na nadgarstkach, plecach i obojczyku. Swoją drogą, to dziwna sprawa - stwierdził. - Po tak krótkim czasie powinny jeszcze zejść, gdyby nikt ich nie leczył przez miesiąc mogłyby zostać na stałe, ale...
- Te na ramieniu nie są świeże - przerwał Potter, wbijając wzrok w śnieżnobiałą pościel. - Mam je od dawna - dodał. Przez chwilę nikt się nie odzywał.
- No tak - mruknął w końcu Robert. - Musicie już iść, James powinien jeszcze się przespać.
- Hmm... okey - zgodził się chłopak. - Jeśli macie tu jakieś fajne pielęgniarki, to mogę się przespać od zaraz... - dodał. - A tak serio, to spałem dwa tygodnie, póki co mam dość, niech ktoś zostanie - poprosił.
- Jedna osoba - zastrzegł Robert. - Wybierzcie sobie, za pięć minut piątki ma nie być - dodał i wyszedł z sali.
- Ja zostanę - zaproponował równo każdy obecny w sali.
- Czekajcie, mam pomysł - rzucił James. - Ponoć siedzieliście tu dzień i noc, swoją drogą, dzięki, więc zostanie ten, kto ostatnio spał - zaproponował i dodał, nie czekając na reakcje pozostałych. - Fajnie, że wam się podoba. Mike?
- Dwa dni temu.
- Ładny wynik. Remus?
- Cztery dni.
- Cienko stary. Ann?
- Wczoraj.
- I mamy lidera. Evans?
- Dzisiaj w nocy.
- To ciężko będzie pobić. Syriusz?
Cisza.
- Łapo... - wytrącił Mike. - W tym momencie mówisz, że ostatnio spałeś tydzień temu - podpowiedział, uśmiechając się złośliwie.
Potter uniósł brwi.
- Łał, Syriuszku, nie wiedziałem, że aż tak ci zależy - parsknął Potter.
- Gdyby nie fakt, że dopiero obudziłeś się ze śpiączki, przywaliłbym ci - burknął Black.
- Straszne. Fran?
- Wczoraj - odparła. - Czyli zostaje Lilka, świetnie nie?
Taaa... świetnie.
Chyba szykuje się poważna rozmowa.
"O naj­lep­szym to­warzys­twie mówi się, że roz­mo­wa w nim pou­cza, a mil­cze­nie kształci."
Jo­hann Wol­fgang Goe­the.

------------------------------------–---
W następnym rozdziale:
- Rozmowa
- Blizny Jamesa
- Wyjście ze szpitala
- Zakon Feniksa

II. Rozdział 9

Wszystko było zdecydowanie zbyt zagmatwane.
Przez dobre dwa tygodnie Dorcas z wszystkich sił unikała Marco, nie będąc w stanie zebrać w sobie tyle odwagi, by porozmawiać z nim w cztery oczy. Zawsze sądziła, że jej przynależność do Gryffindoru wzięła się tylko z braku cech, pasujących do innych domów. Spryt, ambicje? Sprytu było w niej tyle, co w gumohłonie, a ani ambicji ani planów na przyszłość nie miała. Sprawiedliwość, pracowitość? Od dziecka była raczej leniwa, co można zauważyć po jej lekkich krągłościach, a co do tego pierwszego... nie mogła powiedzieć, by zawsze potrafiła obiektywnie ocenić sytuację. Inteligencja, zamiłowanie do nauki? Nigdy nie lubiła czytać, nie interesowała się światem ani żadnymi mądrymi faktami. Może i nie była głupia, ale przesadną rozumnością raczej nie grzeszyła. Czyli co zostaje? Odwaga i honor. Nie była odważna, ale za to potwornie dumna i to zapewne przekonało tiarę przydziału, by umieścić takie beztalencie jak ona w domu lwów. Nie to, żeby ona miała jakieś kompleksy na punkcie swojej osobowości, po prostu nie uważała, by była specjalnie wyjątkowa.
Nawet unikanie kogoś nie przychodziło jej najlepiej, o czym przekonała się, gdy w drodze do sklepu wpadła na osobę, przed którą przez ostatni czas uciekała jak przed ogniem.
- Dor - tchnął Marco, uśmiechając się delikatnie. - Dawno się nie widzieliśmy, unikasz mnie? - spytał, przyglądając się jej uważnie.
- Co? - udała zdziwienie. - Nie, skąd, po prostu... czas - rzuciła, nie patrząc na niego. - A raczej jego brak - uściśla. Marco spojrzał na nią przenikliwie, marszcząc brwi.
- Dor, powiedz prawdę. Unikasz mnie, tak? - bardziej stwierdził, niż spytał. Meadows westchnęła cicho i zagarnęła kosmyk włosów za ucho.
- Skąd znałeś nazwisko Syriusza? - zapytała, unosząc wzrok. - Powiedziałam ci tylko, jak ma na imię - dodała. Hiszpan zmieszał się. Przez chwilę milczał, po czym westchnął i spuścił wzrok, trąc z zawstydzeniem kark.
- Moi rodzice przyjaźnili się kiedyś z Blackami. Ja tylko słyszałem, że mają syna Syriusza, a to raczej rzadkie imię - rzekł. - Wiem, że jesteś czarownicą, domyśliłem się. Nie chciałem, żebyś myślała, że jestem tacy jak oni... Blackowie - przyznał ze skruchą. Dorcas przez chwilę lustrowała go uważnym spojrzeniem. To brzmiało logicznie, mimo to nie mogła wyzbyć się podejrzeń. Chciała mu zaufać, zapomnieć o Syriuszu, o ich związku. Może to dlatego nie potrafiła zaufać Marco? Bo w głębi serca chciała wierzyć, że to Black jest jej pisany?
Koniec z tym.
- Mów mi o takich rzeczach - poprosiła. - Ale już nieważne. Czyli też jesteś czarodziejem, tak? - spytała, uśmiechając się ciepło. Marco rozpromienił się.
- Tak, jestem. Uczę się w Hiszpańskim Instytucie Magicznym - odparł. - A ty pewnie w Hogwarcie. Dorcas kiwnęła głową.
- Tak - potwierdziła. - Skończyłeś już szkołę? - spytała, by podtrzymać rozmowę.
- Nie, teraz będzie mój ostatni rok - odpowiedział Hiszpan, patrząc na nią z szeszkim uśmiechem. Widocznie ulżyło mu, gdy zobaczył, że Dorcas się nie gniewa.
- Mój tak samo. Wybacz, Marco, ale muszę już lecieć. Zobaczymy się później - rzuciła i pocałowała go na odchodne w policzek, po czym pobiegła w stronę sklepu.
Kompletnie wyleciało jej z głowy, że jej rodzina czeka, aż wróci z obiadem.
"Kochać to także umieć się roz­stać. Umieć poz­wo­lić ko­muś odejść, na­wet jeśli darzy się go wiel­kim uczu­ciem. Miłość jest zap­rzecze­niem egoiz­mu, za­bor­czości, jest skiero­waniem się ku dru­giej oso­bie, jest prag­nieniem prze­de wszys­tkim jej szczęścia, cza­sem wbrew własnemu."
Vincent Van Gogh
Mike ze znudzeniem wbił wzrok w, ruszające się przerażająco powoli, wskazówki na zegarze ściennym, zdobiącym oziębłą ścianę szpitalną, która była jego obiektem zainteresowania przez ostatnie dwie godziny. Nie miał zamiaru ruszać się z tego piekielnego miejsca, póki ktoś nie powie w końcu, co jest z Rogaczem. Cholera, dlaczego oni wydają się nie być świadomi tego, że przez trzymanie ich w niepewności i uniknie odpowiedzi na pytania będą jeszcze bardziej zdenerwowani niż wcześniej. Oni wszyscy przeżywali to na swój własny, intensywny sposób. Ostatnie trzy tygodnie były pełne strachu, niepewności, więc nie mógł już znieść zatajania informacji, nie teraz, kiedy to wszystko było już na wyciągnięcie ręki.
Westchnął, opierając głowę o chłodny mur za swoimi plecami. Nie wyobrażał sobie straty któregokolwiek z przyjaciół. Przecież rozdzielenie ich było niemal przestępstwem. Chociaż nie od początku. Doskonale pamiętał, jak zaśmiewał się do łez podczas oglądania, jak przyjaźń chłopaków rozkwita. Początki były trudne. Cholernie trudne. James był typowym, rozkapryszonym paniczykiem, który na wszystkich patrzył z góry. Mike dobrze wiedział, że Potter nie miał w zwyczaju przebywać wcześniej z kimkolwiek, kto nie jest podwładnym, służącym i można było się tego domyśleć po jego zachowaniu. Kpił. Często w sposób tak zawiły i skomplikowany, że ktoś, kto nie ma doświadczenia w sprawach politycznych (który normalny jedenastolatek ma!?), nie mógł tego łatwo zauważyć. Salazar próbował mu kiedyś wytłumaczyć, jak działają te wszystkie ślizgońskie gierki i podstępy, ale odniósł porażkę na całej linii, gdyż okazało się to bardziej skomplikowane niż mugolska fizyka (Rowena opowiadała mu o tym kiedyś, ale Mike okazał się być w tej kwestii tak samo opornym uczniem jak przy naukach Slytherina). Wracając do Jamesa... na każde, nawet uprzejme, zapytanie, rozpoczęcie rozmowy odpowiadał zgryźliwą uwagą, zupełnie jakby oczekiwał, że potencjalny rozmówca chce go tylko zwieść, by znaleźć jego słabe strony i wykorzystać przeciw niemu.
Z Syriuszem sprawa wyglądała zupełnie inaczej, od niego bunt bił na kilometr. Nie bawił się w stwarzanie pozorów, jak robił to James. Kiedy ktoś mu podpadł, nie ukrywał tego, a otwarcie informował jegomościa, że znajduje się na Czarnej Liście Blacka. Nie miał tyle mocy w gębie co Potter, ale był zdecydowanie bardziej żywiołowy i otwarty, przez co łatwiej było zawrzeć z nim porozumienie. Godryk zawsze się śmiał, że Syriusz jest najbardziej gryfońskim dziedzicem Slytherina w historii Hogwartu, na co Salazar odpowiadał, że za to James jest najbardziej ślizgońskim uczniem w historii Hogwartu, co w jakiś sposób hamowało kpiny Gryffindora. Łapa także nie cieszył się przesadną uwagą ze strony rodziców, ale on nigdy się z tym specjalnie nie ukrywał. Chętnie okazywał, jak bardzo różnił się od swojej rodziny, podczas gdy James wolał udawać dziecko szczęścia, któremu niczego nigdy nie brakowało.
Remus był tym spokojnym, z początku lekko upierdliwym chłopcem, którego charakter tak gryzł się z tymi Jamesa i Syriusza. Tamci dwaj od razu zawarli coś, czego nie można było jeszcze nazwać przyjaźnią, ale bardziej porozumieniem, partnerstwem w zbrodni. Lunatyk wolał trzymać się z daleka od nich i kłopotów, jakie wokół siebie gromadzili. Jakkolwiek Syriusz nie przyjmował tego do wiadomości i w wolnych chwilach zaczepiał blondyna, z którym styczność miał już na Pokątnej, to James sam wolał trzymać gromadzące się wokół niego osoby na dystans. Najzabawniejszy był fakt, że cała ich trójka z początku po prosty się nie znosiła. Remus miał po dziurki w nosie zaczepek Syriusza i kpin Jamesa, Blacka irytowała nieśmiałość Lunatyka i zamkniętość Rogacza, który nie miał ochoty na zawieranie stosunków bliższych niż biznesowych z kimkolwiek, za to Potter, z czysto ślizgońskim podejściem, dbał, by nikt nie dotarł do jego prawdziwego, ukrytego "ja".
Westchnął cicho, odpędzając od siebie wspomnienia i przenosząc wzrok na, siedzącą naprzeciwko jego Francescę. Na jej kolanach leżała książka, ale nic nie wskazywało na to, by Włoszka poświęcała jej jakąkolwiek uwagę. Wyraz twarzy miała zamyślony, na jej delikatnie opaloną, drobną twarz opadało kilka, jasnych kosmyków włosów, wymykających się spod luźnego koka. Ubrana była, jak zwykle, skromnie, dziewczęco i wyjątkowo ładnie. Cienka sukienka w kolorze pastelowego błękitu z jasnobrązowym paseczkiem w tali podkreślała jej smukłą sylwetkę, beżowe botki na niewielkim obcasie eksponowały łydki, a długi, niezapięty z przodu sweter idealnie dopełniał cały efekt. Skromnym zdaniem Mike, ta dziewczyna była jedną z najpiękniejszych na świecie. Odkąd Lunatyk zaczął chodzić z Ann, a on rozstał się z Mary, zaczął spędzać z Włoszką dużo czasu, gdyż Syriusz miał problemy z Dorcas, a James jakieś swoje, o których nikomu nic nie mówił. Nie miał im tego za złe, przecież zawsze potrafili znaleźć czas na wspólne psoty i pogadanie, nie mógł być zły, bo mieli też własne życie. No i nie miał nic przeciwko spędzania czasu z przepiękną Włoszką.
- Skrzydlak - wytrącił go z zamyślenia głos Remusa i lekkie dugnięcie w żebra. - Słuchasz mnie? - spytał, na co Mike zamrugał zdziwiony.
- Ee... co? - rzucił, zbity z tropu. - Nie, wybacz, co mówiłeś? - dodał po chwili, na co Lunatyk westchnął cicho.
- Pytałem, czy nie chcesz iść do bufetu, bo od rana nic nie jedliśmy - burknął, widocznie zirytowany brakiem uwagi ze strony przyjaciela.
- Tak, jasne. Chcecie coś? - zapytał dziewczyn i Syriusza. Valenti uśmiechnęła się blado.
- Przed chwilą odpowiadaliśmy na to pytanie Remusowi, ale chyba się wyłączyłeś - odparła. W jej jasnych oczach dostrzegł błysk rozbawienia, zupełnie jakby, jako jedyna z obecnych, miała nadzieję na lepsze jutro.
Zrobiło mu się gorąco, na widok jej pełnych ust wygiętych delikatnie. Nie chciał, żeby miała go za idiotę.
- A... No tak - mruknął kulawo. Remus przewrócił oczami i pociągnął go w stronę schodów, prowadzących na piąte piętro, gdzie znajdował się, wspomniany wcześniej przez Lupina, bufet. Lunatyk odezwał się, dopiero gdy byli już zacznie oddaleni od pozostałych.
- Odbiło ci?
Mike zmarszczył lekko brwi. Nie sądził, żeby tak było, więc nie wiedział, skąd ten nagły atak ze strony przyjaciela.
- Nie, o co ci chodzi? - zdziwił się. Remus rzucił mu niecierpliwe spojrzenie.
- Gapisz się - wyjaśnił. - I to tak, że nie zdziwiłbym się, gdyby dała ci z liścia - dodał.
- Kto? - spytał już całkowicie osłupiały chłopak.
Francesca - odpowiedział Lupin, załamując ręce.
Poczuł gule w gardle.
Zaczepiście, teraz będzie go miała za idiotę i jeszcze jakiegoś napaleńca.
- Oh... ee... serio? - mruknął, trąc z zażenowaniem kark.
- No serio, serio - potwierdził Remus. - Radziłbym ci się lekko pohamować, albo chociaż udawać pohamowanie - dorzucił.
- Bo to takie proste - burknął Davis. - Co ja mogę za to, że ona jest taka śliczna? - jęknął. Lunatyk spojrzał na niego zdziwiony.
- Stary... - zaczął powoli. - Ty się zakochałeś - stwierdził cicho, upewniając się uprzednio, że nikt tego zdania nie usłyszy.
- Wielkie mi halo - fuknął Mike. - U mnie to całkiem typowe, histeryzuj jak wpadnie James lub Syriusz. U mnie to całkiem typowe... Z grubsza - rzekł cicho.
- Ale... kiedy? - spytał Remus, przyglądając mu się uważnie. Mike jęknął męczennico.
- Oj... No nie wiem kiedy - odparł. - Tak po prostu... od tego porwania Jamesa zbliżyliśmy się do siebie... i... - urwał, wzdychając cicho. Nie chciał, żeby Remus pomyślał, że cieszy go ta sytuacja. On jednak uśmiechnął się ciepło i poklepał go po ramieniu.
- To da dobra strona tego złego, co? - rzucił. Mike odwzajemnił uśmiech i pokiwał powoli głową.
- W końcu jakaś.
"Być szczęśliwym – to nie jest dobry znak. To dowodzi, że nieszczęście spóźniło się na pociąg i zaraz się pojawi."
Marcel Aymé
Lily nawet nie zorientowała się, kiedy została sama w korytarzu przed salą Jamesa. Black wyszedł się przejść, mamrocząc coś o świeżym powietrzu, Ann ruszyła znaleźć Remusa i Mike'a, którzy podejrzanie długo szukali bufetu, a Francesca musiała wrócić na chwilę do domu, by na prośbę ojca zająć się młodszą siostrą, tak więc Evans została sama w czuwaniu przy drzwiach i znajdującego się za nimi Potterze. Czy jej to przeszkadzało? Ani trochę. Wręcz przeciwnie - potrzebowała chwili samotności, a ani jej się śniło opuszczać ten przeklęty korytarz. Najpierw musiała mieć pewność, że James z tego wyjdzie. Póki co nie wiedziała co ze sobą zrobić, więc sięgnęła po książkę, którą zostawiła na krześle Francesca. "Klątwy i ich działania" - głosił tytuł. To nie mógł być przypadek. Otworzyła na spisie treści, gdzie szybko znalazła rozdział pod tytułem "Zaklęcia torturujące" przewertowała na stronę czterysta siedemdziesiąt jeden. Zaczęła czytać:
Jednym z najbardziej znanych zaklęć torturujących jest klątwa Cruciatus, jedno z Zaklęć Niewybaczalnych. Cruciatus jest zaklęciem służącym do zadawania bólu. Ofiara zaklęcia przeżywa niewyobrażalne męki, jednak nie umiera – zaklęcie trwa tak długo, aż czarodziej rzucający je nie zdjął klątwy lub ofiara nie traci przytomności. Za użycie Cruciatusa grozi dożywotni pobyt w Azkabanie.
Skutki uboczne:
- Zbyt długo trzymana klątwa może skutkować śmiercią ofiary,
- Użycie na kobiecie w ciąży doprowadzi do poronienia lub uszkodzenia psychiki dziecka,
- Potraktowanie klątwą dziecka bądź osoby w podeszłym wieku w wielu przypadkach zakończy się natychmiastową śmiercią ofiary.
Możliwe urazy pozaklęciowe:
- Uszczerbki na psychice,
- Całkowita/częściowa amnezja,
- Diametralna zmiana zachowania.
W razie kontaktu z osobą poranioną zaklęciem Cruciatusa należy natychmiast skonsultować się z uzdrowicielami.

Westchnęła. To w żaden sposób nie pomagało. Tylko bardziej utwierdziło ją w przekonaniu, że Jamesowi grozi poważne niebezpieczeństwo nawet teraz. Spojrzała na kolejną stronę.
Mniej znanym, ale jednym z okrutniejszych zaklęć, jest Klątwa Noży, często mylona z czarem Diffindo (str. 265). Tworzy głęboką i trudną do zamknięcia ranę, która sprawia ofierze znacznie więcej bólu niż w przypadku użycia, wyżej wymienionego, Diffindo, jednak nigdy nie kończy się śmiercią ofiary (z wyjątkiem osób z niedoborem krwi, patrz: możliwe urazy pozaklęciowe).
Skutki uboczne:
- Podobnie jak przy Cruciatusie, użycie klątwy na ciężarnej kobiecie może skończyć się poronieniem.
Możliwe urazy pozaklęciowe:
- Poranienie wewnętrznych organów,
- W przypadku niedoboru krwi, śmierć.
W razie poranienia Klątwą Noży należy użyć Esencji Dyptamu lub wylać na ranę kilka kropel eliksiru czyszczącego rany i wywaru ze szczuroszczeta, których połączenie goi wszystkie otwarte urazy.

Nagle drzwi do sali szpitalnej otworzyły się i na korytarz wyszedł postarzały mężczyzna w białym kitlu, czytając zawzięcie jakieś papiery. Wydawał się być tak pochłonięty, że nawet nie zauważył skulonej w kącie rudowłosej osóbki z książką na kolanach. Uniósł głowę, jednak, jako że Lily siedziała za jego plecami, nie mógł jej zauważyć.
- Oh, Katherine! - zawołał w stronę przechodzącej w korytarzu dziewczyny.
- Tak, panie doktorze? - spytała słodko (zbyt słodko, zdaniem Lily). Miała długie blond włosy, spięte w wysoki kucyk na czubku głowy, zgrabną figurę in zdecydowanie za mocny makijaż. Była raczej młoda, więc Evans wywnioskowała, że zajmowała się papierową robotą lub czymś innym nie związanym zbytnio z medycyną.
- Popilnuj pana Pottera przez jakiś czas, muszę pilnie porozmawiać z doktor Morris o jego wynikach - polecił, nawet nie unosząc wzroku znad papierów.
- Doktorze, miałam właśnie wychodzić - jęknęła dziewczyna, czym zasłużyła sobie na pełne dezaprobaty spojrzenie.
- Za chwilę pojawi się doktor Stuart i będziesz wolna - oznajmił, po czym odszedł, nie dając jej szans na dalsze prowadzenie dyskusji. Blondynka westchnęła i weszła do sali Jamesa, nie zamykając nawet za sobą drzwi. Lily przez chwilę nasłuchiwała jej nerwowych kroków i westchnień. Po dobrych pięciu minutach usłyszała, jak dziewczyna mamrocze pod nosem coś, co brzmiało jak: "Wytrzyma sam parę minut", po czym opuściła salę Jamesa, kompletnie nie zwracając uwagi na Rudą.
Łał. Co za idiotka, jak mogła tak po prostu wyjść?
Niewiele myśląc, Lily odłożyła książkę i wkroczyła do sali Jamesa. Była niewielka, znajdowało się w niej tylko jedno łóżko. Tylko to zajmowanie przez Pottera. Zbliżyła się niepewnie, przyglądając się z przerażeniem jego bladej, pokrytej licznymi ranami twarzy, na której gościł stoicki spokój i odprężenie, uroczo kontrastujące z rozsiewaną przez Huncwota aurą buntu i pewności siebie.
Jakim cudem nawet w takim stanie wygląda rozbrajająco przystojnie? - pomyślała, nie będąc w stanie się pohamować. To była prawda! Te wszystkie rany, blada skóra, lekko zapadnięte policzki, zdecydowanie przydługie włosy... tylko dodawały mu urody. Poczuła nagłą chęć odgarnięcia mu z czoła niesfornych, czarnych jak smoła kosmyków grzywki, jednak nie zrobiła tego w obawie, że sam jej dotyk sprawi nieprzytomnemu chłopakowi ból.
Zajęła miejsce na krześle obok łóżka Jamesa, postanawiając sobie, że zostanie przy nim, póki nie wróci uzdrowiciel. W końcu nie mógł być sam, czyli nie robi nic złego, prawda? Takie miała wrażenie.
Minuty mijały powoli, nic nie wskazywało ani na pojawienie się uzdrowiciela, ani na jakąkolwiek zmianę stanu Jamesa. Z jednej strony cieszyła się, że nie jest gorzej, a z drugiej... chciała, żeby już się obudził. Po dziesięciu minutach, które Lily spędziła na wpatrywanie się w twarz Huncwota, coś się na niej zmieniło. Błogi spokój zniknął nagle i niespodziewanie, zastąpiony przez grymas bólu, a z leciutko rozchylonych dotąd ust Pottera wyrwał się cichy jęk, który sprawił, że rudowłosa zamarła z przerażenia. Szybko zlustrowała bruneta uważnym spojrzeniem, by znaleźć przyczynę tego nagłego pogorszenia sytuacji. Jej wzrok padł na lewę przedramię chłopaka, owinięte w całości bandażem, który teraz przesiąknięty był krwią. Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, sięgnęła po rękę chłopaka, na co on zareagował głośniejszym jękiem, i zaczęła rozwijać bandaż, by po zakończeniu zobaczyć paskudnie krwawiącą ranę na kształt krzyżyka. Nie myślała długo, w ogóle nie myślała! Powtarzała sobie jedynie słowa przeczytane przed chwilą w książce i inne o medycynie. Przy dużym niedoborze krwi nawet niewielka strata może zakończyć się śmiercią, nie ma ani sekundy do stracenia. Ściskając kurczowo lewą dłoń chłopaka, przywołała z szafki eliksir czyszczący rany i wywar ze szczuroszczeta. To drugie rozsmarowała na całej powierzchni rany, pozbywając się uprzednio krwi, która wypłynęła wcześniej, zaś następnie wylała na nią parę kropel eliksiru. Rana zaczęła się zabliźniać niemal natychmiast, więc natychmiast nałożyła na dłoń świeży opatrunek ze stolika nocnego. Gdy już kończyła oddech Pottera wyrównał się, a on sam powrócił w stan błogiej nieświadomości.
Nie zdążyła odetchnąć, gdyż zaraz do sali wpadł Robert, a tuż za nim Black.
- Co się stało? - wypalił uzdrowiciel, patrząc to na brudne od krwi palce Jamesa, to na jego świeży opatrunek, to na przesiąknięty czerwoną cieczą bandaż, leżący na podłodze, brudzą ją lekko. Evans szybko wyjaśniła, co się stało, próbując nie pominąć żadnej części. Stuart wpatrywał się w nią ze zdziwieniem i podziwem, podczas gdy Black skupił wzrok na przyjacielu, nie dając poznać, czy w ogóle jej słuchał.
- Skąd wiedziałaś, co zrobić? - zdziwił się Robert, marszcząc brwi.
- Przeczytałam o tym. Dosłownie przed chwilą, to był czysty przypadek - wyjaśniła Lily.
- Nic mu nie będzie? - odezwał się nagle Black, kucając już przy łóżku Jamesa i odgarniając mu włosy z twarzy, sprawdzając przy okazji, czy nie jest rozpalony.
- Nie, ale gdyby nie szybka reakcja Lily... - Robert urwał na chwilę. - Osobiście dopilnuję, żebyś po Hogwarcie dostała staż w naszej klinice - obiecał, na co Ruda odpowiedziała promiennym uśmiechem. To zawsze było jej marzeniem.
- Pójdę już - mruknęła, wiedząc, że Black z pewnością nie ma ochoty jej oglądać. Stała już przy drzwiach, kiedy usłyszała:
- Hej, Evans...
Zatrzymała się i zwróciła w stronę Blacka, który teraz wpatrywał się w nią bez wyrazu.
- Tak? - rzuciła niepewnie. Chłopak przez chwilę jeszcze milczał, jakby wahał się, czy na pewno chce jej coś powiedzieć. Otworzył usta, jednak zamknął je, nic nie mówiąc, po czym westchnął, aż w końcu pękł.
- Dziękuję.
Uśmiechnęła się po raz kolejny i wyszła bez słowa.
Może wcale nie było tak źle...

"Niech nasza nadzieja będzie większa od wszys­tkiego, co się tej nadziei może sprzeciwiać."
Jan Paweł II

-----------------------------------------
W następnym rozdziale:
- Pobudka
- Jak wcześniejsze wydarzenia wpłyną na psychikę Jamesa?
- Rozmowa Lily i Jamesa
- Czego jeszcze nie wiemy o Potterze?

II. Rozdział 8

James poczuł, jak czyjeś ręce delikatnie otaczają się wokół jego ramion. To był ostrożny, lekki dotyk, ale wystarczył, by na nowo rozpalić rany na jego skórze do czerwoności i wyrwać z jego ust jęk bólu. Skulił się, drżąc z bólu i strachu, oczekując kolejnej fali bólu, jaką pewnie zaraz obdarzy go ten człowiek, który drgnął nieznacznie, jednak nie cofnął rąk, a jedynie podniósł Pottera do pozycji siedzącej, co ten przyjął z niemałym bólem. Znów jęknął i spróbował odepchnąć tę osobę, ale ręce miał jak z ołowiu, więc jedynym co osiągnął, był kolejny dreszcz na ciele podtrzymującej go postaci. Potem z jego oczu delikatnie została zdjęta opaska, ale on nie miał zamiaru rozchylić powiek. Nie oczekiwał niczego dobrego, w tym co przyjdzie mu zobaczyć. Znów jęknął, czując, że ten tajemniczy ktoś opiera jego plecy o swoje ramię, zupełnie, jakby chciał go przytulić albo objąć.
Zadrżał.
- Spokojnie, Jimmy - usłyszał szept przy swoim uchu. Znał ten głos, cholera, Syriusz! Był tak zszokowany, że na dobre pięć sekund zapomniał o bólu, który jednak powrócił ze zdwojoną siłą, gdy otworzył oczy, patrząc na twarz najlepszego przyjaciela. Przez chwilę był pewien, że ma zwidy, że to halucynacje. A jednak. Delikatnie ściskające go ręce wydawały się być najrealniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek czuł.
- Syriusz - wyszeptał słabo, mrużąc oczy, by polepszyć sobie widoczność. - O-on...
- Spokojnie - przerwał mu łagodnie Łapa. - Voldemorta już nie ma, uciekł, gdy pojawił się Dumbledore - dodał.
Dumbledore? Co on...
Znów rozległy się jakieś trzaski, które zadawały się rozsadzić Jamesowi czaszkę. Jęknął.
Ktoś coś krzyczał, mówił szybko i niewyraźnie. Potter ledwo był świadom tego co się dzieje. Nagle poczuł, jak czyjeś ręce odciągają go od Łapy. Krzyknął krótko z bólu, czując, że dotykają jednej z otwartych ran na jego plecach i szarpnął się, z zadziwiającą na swój stan siłą, przez co znów upadł na ziemię, po nieudolnej próbie podtrzymania się na prawej ręce, która jednak nie utrzymała jego ciężaru.
- Potter!
Kolejny głos. Szorstki, chłodny, twardy, a następnie ponowne szarpnięcie. Znów krzyknął, czując ucisk na rece, która, sądząc po bólu, była złamana.
- Zwariowałeś!?
Znów Syriusz.
Zanim się obejrzał, James ponownie stracił równowagę, po wyszarpnięciu się z uścisku mężczyzny, przez co upadłby pewnie na ziemię, gdyby nie szybka reakcja stojącego za nim Łapy.
- Trzeba zawiadomić Dumbledore'a - stwierdził głos, którego właściciela James nigdy nie poznał, a przynajmiej takie miał wyrażenie.
- No to idźcie, ja z nim będę - odparł niecierpliwie Syriusz, przyklękając i opierając plecy Jamesa o swój tors. Rogacz rozchylił słabo powieki, czując, jak Syriusz delikatnie ściera krew z jego twarzy. - Już dobrze, Jim. Już po wszystkim - mówił cicho, gładząc delikatnie jego ramię.
- Boli.
Ta dziecinnie głupia deklaracja wydostała się z jego ust, zupełnie jakby ktoś inny kierował w tamtej chwili jego świadomością. Uniósł wzrok, kierując swoje mętne spojrzenie na bladą z przerażenia twarz Łapy.
- Wiem - wyszeptał chłopak. - Ale przestanie, przysięgam, będzie dobrze - dodał. Potter pokręcił tylko przecząco głową, nie będąc w stanie wydusić z siebie już żadnego słowa.
Już wcześniej to mówiłeś, obiecałeś, Łapo! - krzyknął w myślach, patrząc na przyjaciela błagalnie. Chciał, żeby to się wreszcie skończyło, nie mógł już tego znieść.
- James... - rozległ się kolejny, miękki głos. - Musimy zatamować krwawienie, zanim go teleportujemy do szpitala - oznajmił, a Potter poczuł koniec różdżki, przykładany do jego ramienia. Jęknął i odsunął się na tyle, na ile pozwolił mu jego obecny stan.
- Spokojnie, Jim - mruknął Syriusz, delikatnie obracając przyjaciela, by plecami zwrócony był do dyrektora.
- Trzymaj go, Syriuszu - polecił cicho starzec. - Obawiam się, że może boleć.
Boleć? W sensie, że bardziej niż teraz?
Jęknął w cichym proteście, na co Łapa wzmocnił nieznacznie uścisk.
- Będzie dobrze, Jim, obiecuję - szepnął, sprawiając, że James poczuł nagłą chęć przywalenia mu, ale biorąc pod uwagę fakt, że zapewne zrobiłby więcej krzywdy sobie niż przyjacielowi, postanowił odpuścić. Następnie nadeszła fala bólu. Nie tak potężna jak te wcześniej, ale wystarczająca, by wyrwać z jego zdartego gardła krzyk pełen bólu i rozpaczy, który został stłumiony, gdy Syriusz przycisnął delikatnie jego twarz do swojego ramienia, kiedy ten chciał spojrzeć na swoje plecy, którymi w tamtej chwili zajmował się Dumbledore. Nie chciał znów tego przechodzić.
Szarpnął się z całej siły, jednak nic to nie dało. Łapa trzymał go mocno, nie pozwalając mu wydostać się spod zaklęcia, jakim dyrektor zamykał jego rany. Wszystko go piekło, bolało i szczypało, nie mógł stwierdzić co bardziej, był pewien tylko jednego - to się nigdy nie skończy. Podczas całego porwania próbował sobie wmówić, że to minie, że po burzy zawsze wychodzi słońce, ale nie tym razem. Nie miał już siły, żeby się oszukiwać. Bolało, cholernie bolało. Tylko to do niego w pełni docierało.
- Spokojnie, Jimmy - szepnął Łapa. - Zaraz będzie koniec, przysięgam.
Przestań mi w końcu obiecywać takie rzeczy! - warknął w myślach Potter, próbując odepchnąć od siebie przyjaciela, lecz na marne. Syriusz trzymał go mocno, mówiąc coś, czego James przez ból nie mógł już zrozumieć. Powoli tracił energię, przestał się nawet szarpać, nie miał siły.
Odpływał.
- Już tylko trochę, James. Dasz radę - odezwał się, tym razem, Dumbledore, przykładając różdżkę do jego lewego przedramienia, na którym jeszcze niecałe dziesięć minut wcześniej Voldemort stworzył paskudną ranę. Formułka zaklęcia i kolejny napływ palącego bólu. Znów krzyknął, zaciskając dłonie w pięści. Krew zalała mu oczy, czuł, że zaczyna się dusić. Naszczęście ten ból nie trwał długo. Jakieś pół minuty później natura zlitowała się nad nim.
Stracił przytomność.
Przegrał z bólem.

"Na­wet włas­ny ból nie jest tak ciężki jak ból z kimś współod­czu­wany, ból za ko­goś, dla ko­goś, zwielok­rotniony przez wyobraźnię."
Milan Kundera
Syriusz aportował się w Dolinyie Godryka jakieś dwie godziny po przeniesieniu Jamesa do szpitala. Dobre trzy minuty stał przed drzwiami frontowymi Willi Godryka, zanim odważył się przekroczyć próg i stanąć przed natłokiem pytań, jaki zapewne nadejdzie, gdy tylko zobaczą go Mike, Ann, Remus i Francesca, która, wbrew wyobrażeniu Syriusza, okazała się być naprawdę miłą osobą. A, no tak, jeszcze Evans. Z początku Black wściekł się na samą myśl, że ta ruda jędza, przez którą Jim został porwany, miała teraz przebywać w tym domu, z nimi. Jasne, wiedział, że Evans w końcu zakochała się w Rogaczu (zbyt dobrze znał swojego przyjaciela, by nie zauważyć triumfalnego błysku w jego oczach przy każdym zerknięciu na rudowłosą) i był świadomy tego, że błąd dziewczyny wynikał wyłącznie z tego feralnego zauroczenia, ale zdecydowanie wolał myśleć, że cała ta sytuacja jest jej winą bardziej niż jego lub tym bardziej Jima. Ale serio, czy ten palant musiał w najgorszych momentach zgrywać bohatera? Cholera, za jeden, głupi czyn, jakim było odepchnięcie tej upartej dziewuchy i przyjęcie zaklęcia na siebie, Rogacz mógł teraz zapłacić życiem.
A no właśnie, to ta delikatniejsza sprawa. Okazało się, że znalezienie Jima nie jest równoznaczne z końcem problemów. Reakcja uzdrowicieli na zakrwawionego, bladego i wyczerpanego Rogacza była tego najlepszym potwierdzeniem. No dobra, nie to, żeby oceniał, ale te przerażenie i szok na ich twarzach dziwnym trafem nie dodawały ich umiejętnością wiarygodności, a jemu otuchy. Jakby już niewystarczająco bał się już o życie Jamie'ego. Cholera, bał to mało powiedziane, on był przerażony na samą myśl, że może go stracić. Przecież to James, jedyna rodzina jaką miał, a może raczej jedyna prawdziwa rodzina, jaką miał. Cholera, gdyby nie Jim nie dałby sobie rady ze... ze wszystkim! Z rodzicami, Regulusem, szkołą, nauczycielami.
Łał, to było strasznis żałosne.
Otrząsnął się z zamyślenia i otworzył drzwi, w napięciu oczekując natychmiastowego ataku pytań.
- Syriusz! - rozległ się od razu krzyk Ann, która, wraz z Evans, Francescą, Mike'iem i Remusem, wpadła do holu. - Znaleźliście go? Żyje? Nic się nie stało? Oh, czy to krew? - spytała szybko, przyglądając się z przerażeniem jego pokrytej krwią Jamesa koszulce.
- Spokojnie, Kwiatuszku, oddychaj - polecił bezbarwnym tonem. - Owszem, krew, ale nie moja - oznajmił cicho, wbijając wzrok w ziemię. Oni wytrzeszczyli na niego oczy, oczekując dalszego wyjaśnienia, które jednak nie nadeszły. Syriusz zdecydowanie nie miał ochoty na rozmowy.
- Nie twoja, czyli... - zaczął Mike, jednak urwał, najwyraźniej samemu orientując się czyja.
- Co z Jamesem, Łapo? - spytał Remus, przyglądając się przyjacielowi ze strachem. Syriusz nie odpowiedział, patrząc z uwagą w podłogę, nie mógł zmusić się do uniesienia wzroku. Nie miał ochoty patrzeć im w oczy.
- Z-znaleźliście go, prawda? - spytała Ann drżącym głosem. Black westchnął i kiwnął niemrawo głową, mrucząc pod nosem:
- Tak.
Nikt jeszcze nie odetchnął z ulgą, od tego dzieliło ich jedno pytanie, którego nikt nie chciał zadać, zbyt bali się odpowiedzi.
- On... - zaczęła po dobrej minucie ciszy Framcesca. - Czy... czy on...
- On żyje? - wtrąciła w końcu Evans, o wiele pewniejszym tonem niż Syriusz się spodziewał. Westchnął cicho, opierając się o ścianę i przymykając ze zmęczeniem powieki. Bądź co bądź, ale była już dwudziesta trzecia z minutami. Był cholernie śpiący.
- Łapo, błagam, powiedz, że żyje - jęknęła Ann, ściskając kurczowo dłoń Lunatyka. Syriusz westchnął i zmusił się do uniesienia wzroku.
- Żyje - oznajmił krótko. Reakcja była natychmiastowa. Ann odetchnęła z ulgą, Francesa odchyliła delikatnie głowę z wyrazem odprężenia na twarzy, a Evans uśmiechnęła się szeroko. Tylko Remus i Mike zdawali się usłyszeć w jego głosie nutkę niepokoju i smutku, która tak nie pasowała do tej, z pozoru wesołej, nowiny. - Jeszcze żyje - dodał, na co uśmiechy zniknęły z twarzy dziewczyn.
Zapadła grobowa cisza, której nikt nie miał odwagi przerwać. Syriusz dosłownie czuł na sobie przerażony wzrok pozostałych, którzy najpewniej myśleli, że zaraz wybuchnie śmiechem i powie, że dali się nabrać, a James za chwilę stanie w drzwiach z kpiącym uśmiechem na ustach, by ogłosić, że jak zwykle ich przechytrzył. Cholera, tak bardzo chciał, żeby tak właśnie było. Już widział to oczami wyobraźni, już niemal planował co dokładnie powie, jak Jim już wejdzie, ale gorzka rzeczywistość była silniejsza niż słodka fantazja.
- Musimy do niego iść - oznajmił w końcu Skrzydlak, unosząc hardo głowę. - Jest w Świętym Mungu, prawda? Trzeba będzie tele...
- Mike - przerwał cicho Łapa. - Po pierwsze, nie jest w Mungu tylko w prywatnej, magicznej klinice. Po drugie, sądzisz, że gdyby kolwiek mógł tam teraz przebywać, byłbym tutaj? - rzucił z delikatną ironią w głosie. Davis westchnął, widocznie chcąc jeszcze protestować, jednak Black nie dał mu takiej możliwości, kontynuując swoją wypowiedź. - Kazali przyjść jutro, póki co nawet pod salą nie można stać, bo uzdrowiciele chodzą w tę i z powrotem - oznajmił sucho. - Póki co, idę się położyć, jestem cholernie zmęczony - dodał i ruszył do góry po schodach. Kiedy był już w pokoju swoim i Jima, prychnął cicho na banalność swojej wymówki. Nie był w stanie rozmawiać o Rogaczu, więc po porstu uciekł.
Przegrał ze strachem.
"Bo nad strach okropniejsza Niemoc Strachu."
Witold Gombrowicz
Z samego rana do Prywatnej Kliniki Magicznej, w samym centrum Londynu, zawitała szóstka siedemnastolatków. Na sam widok ich przemoczonych do suchej nitki ubrań, gdyż od paru dni na dworze non stop padał deszcz i panowała zawieja, tak straszna, że ledwo można było utrzymać się na nogach, recepcjonistka wykrzywiła twarz w niezadowolonym grymasie. Nie zważając ani na to, ani na mokre ślady na podłodze, ruszyli w stronę okienka, z którego łypała na nich kobieta w średnim wieku, zupełnie jakby to była ich wina, że na dworze pada. Lily spojrzała na nią, nie wiadomo skąd, wiedziała, że konfrontacja, między tą zirytowaną i zdegustowaną przez własne niespełnienie zawodowe kobietą, a zatroskanym i niecierpliwym Syriuszem Blackiem nie skończy się niczym dobrym.
- My do Jamesa Pottera - oznajmił od razu Black, osuszając się machnięciem ręki.
Jakim cudem on czaruje bez użycia różdżki!? Przecież to niemożliwe... chociaż słyszała już o magii bezróżdżkowej, ale nigdy nie czuła specjalnej potrzeby do nauczania się tej sztuki. Tylko po co to Blackowi?
- Uzdrowiciele nikogo do niego nie wpuszczają - odparła opryskliwie kobieta. Lily z nieznacznym strachem zarejestrowała wściekły błysk w szarych oczach chłopaka. Czasem miała wrażenie, że Blacka irytuje sam brak obecności Jamesa.
- Hmm... źle się wyraziłem. Pani ma nam powiedzieć, gdzie leży James Potter, bo na tym, jak mi się wydaje, polega pani praca, pani McShine - powiedział powoli Syriusz, specjalnie patrząc na identyfikator kobiety.
Lily, jak przez mgłę, błysnęło w pamięci wspomnienie jednej z rozmów z Potterem, podczas jednej z lekcji Oklumencji. Nie pamiętała dokładnie, jak przebiegała rozmowa, ale nie zapomniała, jak mówił jej, że szczegóły takie jak wypowiedzenie nazwiska rozmówcy, mają kluczowe znaczenie przy przejmowaniu kontroli nad rozmową. Była pewna, że szukający zdradził tę sztuczkę także najlepszemu przyjacielowi.
- Sala dwieście trzynaście, piętro drugie - fuknęła recepcjonistka, widocznie oburzona jego zachowaniem, jednak Blacka najwyraźniej to już nie obchodziło. Ruszył szybko w stronę schodów, a ona i reszta zaraz za nim, by po kilku minutach znaleźć się pod drzwiami, prowadzącymi do sali, wskazanej przez kobietę. Black już trzymał rękę na klamce, już miał nacisnąć, kiedy drzwi otworzyły się bez jego pomocy, a z sali wyszedł mężczyzna w białym kitlu wraz z Albusem Dumbledore'em we własnej osobie.
- Profesor Dumbledore - wymknęło się Lily. Starzec spojrzał na grupkę swoich uczniów znad okularów-połówek, unosząc delikatnie brwi.
- Nie spodziewałem się was tak wcześniej - przyznał głosem tak spokojnym, że Evans poczuła, jak cały stres, zwązany z tymi odwiedzinami, ucieka z niej niczym powietrze z przedziurawionego balonu.
- Co z nim? - spytał niecierpliwie Black, rzucając starcowi zirytowane spojrzenie. Profesor westchnął cicho i już miał odpowiedzieć, kiedy wcięła się Ann.
- Chwila, ja pana kojarzę - stwierdziła, przyglądając się uzdrowicielowi. - Czekaj...
- Może ja się przedstawię - przerwał młody mężczyzna, uśmiechając się delikatnie. - Robert Stuard, byłem na szóstym roku, gdy przyszliście do Hogwartu - wyjaśnił, po czym Lily doznała olśnienia. Faktycznie pamiętała tego niskiego, ale dobrze zbudowanego blondyna z lekko przydługą grzywką zaczesaną zawsze na ledwo i opadającą na ucho. Kiedyś pomógł jej znaleźć salę do transmutacji, ale ten raczej niewielki kontakt wystarczył, by mogła go zapamiętać jako pełnego energii, żywego chłopaka, na którego twarzy zawsze gościł szeroki uśmiech. - I mówcie mi po imieniu, nie jestem zbyt wiele starszy - dodał.
- Nie ma sprawy, to co z Jamesem? - fuknął Black, widocznie mało przejęty czymkolwiek co nie jest jego przyjacielem. Robert przeniósł na niego wzrok, który nagle zmienił się z przyjaznego na dziwnie smutny.
- Jeszcze niezbyt wiele wiemy, póki co jest w śpiączce, jego organizm jest wyczerpany - oznajmił, zerkając w bok. - Ale trzeba być dobrej myśli - dopowiedział szybko, widząc, że Black zbladł nieznacznie.
- James to silny chłopak, na pewno sobie poradzi - rzekł dyrektor, uśmiechając się dobrodusznie. Lily tak bardzo chciała w to wierzyć.
- Wiem, jaki jest - odparł ze zirytowaniem Black. - I wiem, że to całe "nic jesze nie wiemy" to bujda, więc... - nie skończył, gdyż wtedy Remus, który już wcześniej próbował upomnieć dyskretnie przyjaciela, kopiąc go delikatnie po kostkach, zasłonił mu usta ręką, nie powalając na kontynuowanie tej opryskliwej wypowiedzi.
- Chodzi nam tylko o to, w jakim jest stanie - oznajmiła Ann, wysyłając Blackowi mordercze spojrzenie.
- Rozumiem, ale nie mogę udzielać takich informacji - rzekł Robert.
- Oj tam, oj tam, mógłbyś - fuknął Black, odtrącając ze złością rękę Remusa.
- Syriuszu, chodź na słówko - rzucił po chwili ciszy uzdrowiciel, kierując się w stronę jednych z drzwi na końcu korytarza. Black, z lekkim zdziwieniem wypisanym na twarzy, ruszył za nim, by po chwili zniknąć w kolejnym pokoju.
- Będę musiał was przeprosić - odezwał się Dumbledore. - Obowiązki wzywają - dodał i skinął im głową, po czym wyszedł z korytarza. Przez tę chwilę, kiedy byli sami Lily poczuła nieprzemożoną chęć wejścia do sali Jamesai, zobaczenia go.
Nie zrobiła tego.
Nie chciała wiedzieć, ile zła uczyniła swoją głupotą. Była tak strasznie wściekła na siebie, bo do tego doprowadziła, na Pottera, bo ten cholerny dupek rozkochał ją w sobie, zupełnie tak jakby była tego warta. Nie była! Gdyby ktoś rok temu powiedział jej, że zakocha się w Jamesie Potterze, wyśmiałaby go. Ona? W nim? Grzeczna, pokorna, spokojna, skromna Lily Evans i głośny, arogancki, uwielbiający być w centrum uwagi James Potter? To brzmi jak bardzo nieudany żart.
A jednak zakochała się w tym łobuzie, wbrew swoim obietnicą, że nigdy tego zrobi.
Przegrała z miłością.
"Jeżeli miłość two­ja nie ma żad­nych szans, po­winieneś za­mil­knąć, bo nie na­leży mie­szać miłości z niewol­nic­twem ser­ca. Miłość, która pro­si, jest piękna, ale ta, która błaga, jest uczu­ciem lokajskim."
An­toine de Saint-Exupéry.
Syriusz wbił wyczekujące spojrzenie w siedzącego za biurkiem młodego mężczyznę, ze zniecierpliwieniem oczekując jakiegokolwiek wyjaśnienia, co jest z Jimem. Cholera, zbyt długo był w odcięty od informacji o nim, żeby teraz odpuścić. Rozejrzał się po gabinecie. Był mały, ale za to bardzo przytulny. Na ścianie wisiało parę dyplomów, na które jednak nie zwrócił na nie specjalnej uwagi. Skupił się na Robercie, który w tej chwili wskazał mu krzesło po drugiej stronie swojego biurka. Black zajął je, nie zmieniając nawet na chwilę wyrazu twarzy.
- Posłuchaj mnie, Syriuszu - zaczął poważnie mężczyzna. - Nie powinienem udzielać takich informacji nikomu z poza rodziny, ale niech stracę. Jego stan był, i dalej jest, piekielnie ciężki - powiedział, na co Łapa poczuł niewielki dreszcz na plecach. - Połamane żebra, bark, ręka, skręcona kostka, urazy pozaklęciowe, no i te wszystkie rany - tu Stuart zrobił krótką przerwę, przeglądając papiery, które miał w ręce. - Nie wygląda to dobrze. Mieliśmy kłopot z przywróceniem oddechu, nie mówiąc o odzyskaniu przytomności, co na najbliższe kilka dni graniczyłoby z cudem - zawyrokował.
Kolejny dreszcz.
- Ale będzie dobrze? - rzucił niepewnie Black, ganiąc się w duchu za zrobienie z tego solennego zapewnienia słabe pytanie, na które nie ma dobrej odpowiedzi.
- Jeszcze za wcześnie na wyroki - odparł spokojnie blondyn. - On naprawdę dużo przeszedł, jest wyczerpany do granic możliwości, psychicznie i fizycznie. Musimy dać mu czas na zregenerowanie sił, jego magia jest wyczerpana. My robimy wszystko co w naszej mocy, ale nie mogę niczego obiecać.
Syriusz kiwnął lekko głową, nie będąc w stanie wydusić z siebie słowa. Czuł mdłości. Nigdy nie powinien do tego dopuścić, cholera, jak mógł puścić go samego do Evans!? Przecież dobrze wiedział, że w chwili zagrożenia ten idiota się nie wycofa, tylko wyskoczy z jakimś bezsensownym poświęceniem. Może i to okropne, ale sto razy bardziej wolał, żeby to Evans oberwała niż Jim. No dobra, może i to było egoistyczne, a Rogacz zabiłby go za tą myśl, ale taka była prawda. Chociaż... no dobra, najlepiej by było, gdyby nikt nie ucierpiał, to wystarczająco altruistyczne? Pewnie byłoby takie, gdyby nie fakt, że ta myśl wpłynęła tylko z powodu spojrzenia, jakim pewnie obdarzyłby go James, gdyby mógł usłyszeć wcześniejsze wnioski przyjaciela. W zasadzie... to całkowicie przeciwne do altruizmu, bo przecież Syriusz pomyślał o tym tylko i wyłącznie z egoistycznych powodów, gdyż samo myślenie o Jimie sprawiało, że miał ochotę walnąć głową w ścianę.
- A... mogę tam wejść? - spytał, po czym dodał szybko, widząc, że uzdrowiciel chce zastosować. - Tylko na chwilkę, błagam.
Robert westchnął cicho.
- Nie ma takiej opcji, mój szef...
- Nie musi nic wiedzieć - wtrącił Black, robiąc najbardziej niewinną minę, na jaką było go stać. - Na chwilkę, przysięgam.
- Nie, nie i nie, wyleją mnie, to po pierwsze, po drugie on i tak jest nieprzytomny, a po trzecie, tam ciągle musi ktoś być, a gdyby...
- To ty tam będziesz, a jakby coś się stało wyjdę, obiecuję - przerwał znów Black. - Błagam, tylko na pół minutki - dodał. Robert milczał przez chwilę, marszcząc delikatnie brwi.
- Niech będzie, ale ani sekundy więcej - pękł w końcu i wstał z krzesła. - Ale idziemy innym wejściem, żeby nikt nie widział - zastrzegł i wskazał mu drzwi za swoim biurkiem.
- Spoko, spoko, nikt nikogo nie zobaczy - mruknął Syriusz, po czym wyszedł wraz z Stuartem na korytarz. Mężczyzna gestem kazał mu zaczekać, samemu wchodząc do sali, by zbyć obecnego tam medyka i pielęgniarki i wrócić po chwili, informując go, że już może wejść. Black zrobił to nieco niepewnie. Jego wzrok natychmiast padł na łóżko, na którym leżał jego przyjaciel, oddychając słabo, lecz równomiernie. Barwa jego skóry niemal zlewał się pościelą w kolorze kości słoniowej, na twarzy widniało kilka okropnych ran, pod oczami gościły sińce. Po szyję przykryty był kołdrą, jednak jedna ręka spoczywała na niej, przez co mógł zobaczyć owinięte wokół nadgarstków bandaży, które były już w paru miejsach przesiąknięte krwią.
Nie wiedział, co myśleć. Z jednej strony, poczuł tak wielką ulgę, widząc, że jego przyjaciel jest tutaj bezpieczny, ale z drugiej... Cholera, jego życie wciąż wisi na włosku, jeśli wierzyć Robertowi.
- Dobra, już się napatrzyłeś? Musimy iść - popędził go mężczyzna. Black skinął tylko głową i wyszedł z sali zerkając poraz ostatni na Jima.
Nie mógł uwierzyć, że oni wszyscy byli tak strasznie przegrani.

Kwiaty nie zakwitną bez ciepła słońca. Ludzie nie mogą stać się ludźmi bez ciepła przyjaźni
Phill Bosmans


-------------------------------------
W następnym rozdziale:
- Dorcas i Marco
- Trochę szczęścia w nieszczęściu
- Problemy, problemy i tak w kółko
- Koniec lipca