W drzwiach przedziału stanęła średniego wzrostu dziewczyna o ładnej,
ale nie typowo szczupłej sylwetce i mocno opalonej skórze. Miała długie do pasa
włosy w kolorze gorzkiej czekolady, układające się w lekkie loki i opadające
niesfornie na jej twarz, przysłaniając ciemne, niemal czarne oczy. Granatowe,
obcisłe spodnie podkreślały długie i smukłe nogi dziewczyny, a lekki dekolt w
czarnej koszulce proporcjonalny biust. Nie była to osoba z tym typem urody,
który sprawiał, że faceci mieli miliard sprośnych myśli na sam jej widok, ale
zdecydowanie miała w sobie coś, co sprawiało, że nie sposób było przejść obok
niej obojętnie. Coś, co zarazem było piękne i oszałamiające, ale i mroczne,
przyprawiające o dreszcze.
– Ty skończony idioto! – warknęła, zanim którykolwiek
z Huncwotów zdołał zareagować na jej obecność. – Nie wiem za kogo się uważasz,
ale jeśli sądzisz, że ja będę robić za ciebie na pieprzonych spotkaniach,
pieprzonych prefektów, to się myślisz, więc z łaski swojej rusz swe pieprzone
szlacheckie cztery litery i zaiwaniaj wykonywać swoje pieprzone obowiązki! –
zakończyła w końcu swój monolog i spojrzała na Pottera, ewidentnie oczekując
jego reakcji.
James przypatrywał się jej przez chwilę
uważnie, myśląc co powinien na to odpowiedzieć.
– Zdecydowanie nadużywasz słowa „pieprzone” –
stwierdził w końcu, uśmiechając się bezczelnie.
– Twój mózg zdecydowanie nadużywa niedziałania –
zripostowała brunetka. – A teraz chodź patrolować ten głupi pociąg. Nie mam
zamiaru robić tego sama – dodała, po czym opuściła przedział, zostawiając
Jamesa na pastwę zszokowanych Huncwotów.
Odchrząknął.
– Panowie wybaczą – mruknął i podążył za Prefekt
Naczelną.
Angela Blaked zwana również Lodową
Królową w Slytherinie. Dziewczyna o zimnym spojrzeniu i równie lodowatej osobowości.
James zaśmiał się w duchu na myśl, że to właśnie ona została prefekt naczelną.
Osoba bezduszna, okrutna, chłodna, obojętna na wszystko…
Czyli zapewne się dogadacie – rzuciło złośliwie sumienie.
Postanowił to zignorować i iść na Ślizgonką.
– Musimy razem patrolować pociąg? – spytał
znudzonym tonem.
– Wiedziałbyś, że tak, gdyby twoje gryfońskie ego
zmieściło się w przedziale dla prefektów i przyszedł na to pieprzone spotkanie
– padła złośliwa odpowiedź z ust zirytowanej dziewczyny. Potter wywrócił
oczami, także nie powstrzymując się przed komentarzem:
– Ego nie jest czymś materialnym, więc
zmieszczenie go w przedziale byłoby rzeczą całkowicie łatwą. Oczywiście fałdek
tłuszczu to nie obejmuje. Powiedz… jakim cudem weszłaś do pociągu? – spytał, uśmiechając
się nazbyt słodko. To nie tak, żeby dziewczyna była otyła, ale nie należała do
typu super zgrabnych dziewczyn. Chociaż James osobiście wolał, jak dziewczyna
miała kształty.
Na reakcję nie czekał długo. Blaked
zatrzymała się i odwróciła napięcie,
uderzając Jamesa swoimi długimi włosami po twarzy. Zamrugał intensywnie, a gdy
już otworzył oczy napotkał pełen chłodu wzrok dziewczyny.
– Czy ty – zaczęła zabójczym tonem – sugerujesz,
że jestem gruba? – warknęła, mierząc go spojrzeniem tak przerażającym, że gdyby
nie gryfońska krew i duma natychmiast by się wycofał.
– Tylko uprzejmie pytam – odparł, patrząc jej w oczy.
Mimo wszystko przeszedł go dreszcz. Zdecydowanie miała w sobie coś złego i
mrocznego.
– Zaraz uprzejmie wybiję ci zęby.
– Nie szkoda ci rączki?
– Na dobroczynność nigdy. A kto wie, ile osób
uratuję przed oglądaniem twojej buźki w naturalnym wydaniu. Można oślepnąć –
dogryzła Ślizgonka, na co James przez dosłownie sekundę zawahał się przed
kontynuowaniem tej rozmowy. Ona serio była niezła.
– Spytaj się jakiejś swojej koleżaneczki o moją
buźkę w naturalnym wydaniu i niech ci powie, czy możesz ją uszkodzić – odparł z
szarmanckim uśmiechem, na co Blaked wywróciła oczami.
Ha.
Potter 1.
Blaked 0.
„Słowa, zimne
i wyważone, nienaturalnie spokojne, ale przecież tak tętniące
emocją.”
Andrzej Sapkowski
– Nie rozumiem, po jakie licho patrolujemy pociąg,
skoro największe źródło kłopotów jest tutaj – wyznał James, gdy akurat
zaglądali do przedziału, zajmowanego przez paru Puchonów z trzeciego roku.
– Nie masz tego rozumieć, masz to zaakceptować,
kotku – odparła Blaked, zamykając szybko drzwi, jakby nie chcąc zbyt długo
przebywać w jednym miejscu z młodszymi uczniami. – Czy twój gryfoński móżdżek
jest gotów to zbuforować? – dodała złośliwie, uśmiechając się zdecydowanie zbyt
słodko.
– Mógłby spróbować, gdyby nie był zaczadzony
ślizgońskim smrodem – odparł z niemniej uroczym uśmieszkiem.
– Każdemu przyda się czasem odrobina świeżego
powietrza. – Dziewczyna zerknęła do kolejnego przedziału, w którym siedziało
kilka wytapetowanych dziewczyn. James specjalnie trzymał się z tyłu.
– Sugerujesz, że jednak macie w lochach okna? –
spytał, czując już lekkie zmęczenie. Dziesięć minut rozmowy z tą dziewczyną w
jakiś sposób wyczerpało go psychicznie, jednak widząc coraz mniejszą
satysfakcję w oczach Blaked po każdej jej ripoście domyślił się, że nie tylko
on miał już dość.
– Sugerujesz, że Gryfoni potrafią odróżnić
sugestię od zwyczajnej wypowiedzi? – mruknęła, a James stłumił ziewnięcie.
– Sugerujesz, że Ślizgonów interesuje coś, co nie
jest czubkiem ich własnego nosa? – spytał. Blaked już otwierała usta, żeby
odpowiedzieć, kiedy Potter uniósł rękę, dając jej znać, by była cicho. Weszli
właśnie do ślizgońskiej części pociągu, co nigdy się dobrze dla niego nie
kończyło.
– Co jest? Czyżby mały Potterek bał się złych
Ślizgonów? – zakpiła Blaked z lekkim uśmiechem.
– Czuję się niekomfortowo w miejscu, gdzie jest
pełno ludzi twojego pokroju – odparł, zerkając przy tym do jednego z przedziałów.
Póki co byli to tylko drugoroczniacy – w końcu Ślizgoni mieli swój ustawiony
system. Im dalej od pozostałej części pociągu siedzisz, tym wyższą pozycję
zajmujesz w Slytherinie. Podobnie było w Wielkiej Sali. Na końcu stołu
siedzieli pierwszoroczniacy i wszystkie wyrzutki, a im ważniejsza była osoba
tym bliżej stołu nauczycielskiego się znajdowała. Blaked oczywiście siedziała na
najlepszych miejscach razem ze swoją bandą.
– Faktycznie, w towarzystwie lepszych można się
speszyć. – Ślizgonka zdawała się atakować z zupełnie nową energią.
– Och… peszę cię? – spytał James, tłumiąc
ziewnięcie. Blaked przez chwilę wyglądała na zbitą z tropu, jednak mogła to być
chwilowa halucynacja, spowodowana coraz większym wyczerpaniem psychicznym
Pottera.
– Nie. Wręcz przeciwnie, czuję się przy tobie
naprawdę świetnie.
Łgała. Był tego pewien.
– Tja, miłą odmianą jest pozbyć się na chwilę
żmij, które tylko czekają na twój błąd, prawda? – mruknął, nie mogąc się już
zmusić nawet do uśmiechu.
– Tak, twoi przyjaciele zapewne świetnie się teraz
bawią.
Auć.
To było mocne. Bezlitośnie raniące w
miejsce, które zdecydowanie było jego słabym punktem. Zdarzało mu się wydawać,
że w jakiś sposób odstaje od grupy, którą tworzyli pochopni, zgrani i w gruncie
rzeczy prości Gryfoni. To bywało
frustrujące, ale unikał myślenia, że to działa we dwie strony i może
przeszkadzać swoją przebiegłą naturą uczniom z jego domu.
– Co Ślizgoni mogą wiedzieć o przyjaźni –
odwarknął. Wysuwali ciężkie działa? To on też pójdzie na całość.
– Więcej niż Gryfoni mogą wiedzieć o czymkolwiek
istotnym – odparła Blaked i weszła do
przedziału na samym końcu pociągu. – Cześć, ludzie – rzuciła, dając Potterowi
znak ręką, by wszedł za nią do środka.
Przedział zajmowały trzy osoby, co było
trochę dziwne, gdyż we wcześniejszych ściskało się nawet po ośmioro uczniów.
Przy oknie siedziała niebieskooka dziewczyna z burzą jasnych loków na głowie,
które przesłaniały jej twarz. Przyjrzał się dokładnie jej krągłemu ciału, które
okryte było cienką, żółtą bluzeczką, na ramionach dżinsową, krótką kurtką i
białymi, obcisłymi spodniami. Jej nogi spoczywały na kolanach ciemnoskórego
chłopaka, któremu ciemne, sięgające ramion, włosy opadały na czoło i brązowe
oczy. Co Jamesowi najbardziej rzuciło się w oczy? Koszulka z logiem zespołu Queen.
Może z powodu faktu, że Ślizgon, który powinien mieć manie na punkcie czystości
krwi, lubi mugolski zespół, a może dlatego, że Potter sam był fanem ich muzyki.
Naprzeciwko tamtej dwójki siedział chłopak o krótko ostrzyżonych, wyjątkowo
jasnych włosach, które były ułożone – przynajmniej według Jamesa – z przesadną
dbałością o najmniejszy szczegół. Jego szare oczy miały w sobie coś dziwnego,
co trudno było określić w kategorii dobre-złe. Ubrany był dziwnie elegancko,
jakby wybierał się na wytworne przyjęcie ministra magii.
Niemal zakręciło mu się w głowie od
myśli, że on – James Potter, Gryfon, wróg Ślizgonów numer dwa (Syriusz jednak
bardziej zasługiwał na zaszczytne pierwsze miejsce) – właśnie przebywał w
przedziale największej ślizgońskiej frakcji.
– Czyli za bycie prefektem dostaje się swojego
własnego Pottera – padło stwierdzenie z ust blondynki, w której James rozpoznał
Christine Prospect. – Kto go obstawiał? – dodała, jednak żaden z jej towarzyszy
nie odezwał się.
– Obstawiał? – wtrącił Rogacz, ignorując fakt, że
wtrącanie się w rozmowy „Władców Slytherinu” jest odrobinę samobójczym
pomysłem. Zgodnie z jego podejrzeniami został obdarzony trzema beznamiętnymi
spojrzeniami, które miały go upewnić w przekonaniu, że powinien milczeć. Mimo
wszystko nie czuł się przekonany.
– Zakłady, Potter – mruknęła Prospect, nie
uwalniając go spod swojego bystrego spojrzenia. – Oczywiście to nie jest coś,
co mógłbyś jako lew zrozumieć – dodała złośliwie. James wzruszył ramionami.
– Raczej wątpię bym kiedykolwiek upadł na tyle
nisko, by rozumieć ślizgońskie interesy – rzucił obojętnie. Dziewczyna zdawała
się być zdezorientowana.
– No już, spokojnie, dzieciaczki – wtrąciła
Blaked. – Potter, może na chwilę usiądziesz? – zaproponowała z cwanym
uśmieszkiem, który zdecydowanie był podejrzany. Mimo złych przeczuć skinął
głową na co trójka Ślizgonów wymieniła czujne spojrzenia. Blaked zrzuciła z siedzeń
nogi jasnowłosego chłopaka i zajęła zwolnione miejsce, wskazując Jamesowi, by
usiadł pomiędzy nimi. Z pewnym wahaniem zrobił to.
Zapadła pełna napięcia cisza, podczas
której mierzony był spojrzeniami tak intensywnymi, że cudem powstrzymywał
zaczerwienie policzków. Ślizgoni co jakiś czas wymieniali spojrzenia, których
on nie potrafił rozszyfrować, choć nawet nie próbował. Wpatrywanie się w swoje
kolana wydawało się być znacznie bardziej kuszącym pomysłem.
Wejście tu było złym pomysłem – stwierdził rozum.
Trzeba się ewakuować – dodał instynkt.
Co fakt to fakt.
James już otworzył usta, by wymyślić jakąkolwiek wymówkę do
wyjścia, kiedy Blaked weszła mu w słowo, wciąż uśmiechając się niebezpiecznie.
– Ups, gdzie moje maniery?
Gdzie twoje serce, oziębła suko?
– Nie przedstawiłam was. Potter, to Christina
Prospect – rzekła, wskazując blondynkę, która uśmiechnęła się sztucznie. –
Drake Tenebris. – Teraz pokazała ciemnoskórego chłopaka. – A to Malcolm Ratter.
Wam chyba nie trzeba przedstawiać Jamesa Pottera – bardziej stwierdziła niż
spytała. Każdy mruknął jakieś marne przywitanie i powróciła niezręczna cisza.
Nagle do Jamesa dotarło, w co dał się
wrobić. Zabrała go tu specjalnie, zaproponowała, by usiadł z nimi, wiedząc, że
ciekawość nie pozwoli mu odmówić. Czy to było słabe zagranie z jej strony?
Zdecydowanie nie, choć mogłoby się wydawać, że to nie jest aż tak raniący dla
dumy cios. Jednak Potter miał inne zdanie na ten temat.
Primo – sam fakt, że dał się zwieść dziewczynie dawał jej
przewagę.
Secundo – zaprowadziła go w miejsce, w którym zdecydowanie
jest niżej niż ona.
Terzo – upokorzenie przed Ślizgonami to najgorsze upokorzenie
z możliwych.
Udało mu się opuścić przedział bez zbędnych rozmów, jednak
triumfalny uśmiech Blaked majaczył mu w pamięci nawet, gdy był przed
przedziałem Huncwotów.
Manipulacyjna jędza, pomyślał, kiedy po krótkiej rozmowie z
przyjaciółmi rozłożył się obok okna i oparł głowę o chłodne szkło.
Trafił swój na swego – skomentowało jego sumienie, no co uśmiechnął
się lekko, czując, że ból głowy ustępuje miejsca zmęczeniu, które rozrastało
się na całe jego ciało.
Jeden do jednego.
„Nasza zemsta nikogo
nie upokarza tak, jak nas samych. ”
Henryk Mann
Otwiera
oczy, lecz różnica jest ledwo widoczna. Wokół niego dalej panuje ciemność,
jedynie powietrze przesiąknięte staje
się zapachem krwi. Jego ciało znów drży, a on jest pewien, że chwila, kiedy
nowe pokłady bólu przestały napływać ze strony Voldemorta trwała godzinę. Jego
oczy przyzwyczajają się do ciemności, by móc zobaczyć twarz Czarnego Pana,
wykrzywioną w triumfalnym grymasie. Miał nadzieję na chwilę odpoczynku od
walki, ale to znów się zaczęło – tym razem inaczej.
To
jest inny ból, mniej obezwładniający. Przypominający ten, który odczuwa się
podczas walki, kiedy adrenalina wypełnia twój umysł. Chwilę zajęło mu
zorientowanie się, że ta potyczka została wywołana z jego strony. Jego magia z
impetem uderza w Voldemorta, czego nikt nie może zobaczyć, ale oni dwaj są w
stanie poczuć. Żelazne opaski na jego nadgarstkach rozpadają się na części,
dając jego magii całkowitą swobodę. On nad tym nie panuje, cały bój toczy się
wbrew jego woli, jakby atak był tylko instynktowną obroną. Przez mgłę widzi,
jak Voldemort się cofa zdezorientowany.
I
znów ciemność, a potem oczy. Szare oczy.
– Może powinniśmy go obudzić?
– Niech śpi, jest jeszcze czas.
– Ale chyba ma koszmary… patrz jak zbladł…
– Zamknijcie się idioci, bo go obudzicie…
Ciemność ustąpiła miejsca nachalnie
wbijającemu się w jego oczy światłu, gdy uchylił lekko powieki i przetarł twarz
dłonią. Głosy natychmiast ucichły, a on stłumił ziewnięcie, rozglądając się po
przedziale.
Duszno. Zdecydowanie zbyt duszno – pomyślał. – Dlaczego
pozostali tego nie czują?
Jego wzrok padał na każdą osobę po
kolei. Zastanawiał się, skąd u licha wzięło się tu tyle osób… Czy oni byli
świadomi, że te przedziały są sześcioosobowe? Huncwoci, Lily, Ann, Francesca,
Meadowes… Cholera, nic dziwnego, że nie ma czym oddychać.
– O, obudziła się śpiąca królewna – zaśmiał się
Mike, na co James wysłał mu nieprzychylne spojrzenie.
– Nie, dalej śpię, idioto – rzucił, siadając
prosto i tłumiąc ziewnięcie. – Więcej was matka nie miała? – dodał, marszcząc
ze zirytowaniem brwi. Od duchoty zakręciło mu się w głowie.
– Jak zwykle wstałeś z dobrym humorkiem, co? –
parsknęła Dorcas, uśmiechając się lekko.
To nie był dobry ruch.
Okay, nie to, żeby specjalnie przejął
się tym zdaniem, które nawet nie było do końca kpiną. Po prostu czasem, kiedy
słyszał coś z ust tej dziewczyny, jego temperament dostawał świra i chciał
nakłonić ciało Pottera do powyrywania jej z głowy tych farbowanych kłaków. Zapewne,
gdyby powiedział to na przykład Syriusz po prostu by się zaśmiał i odpowiedział
żartem na zaczepkę, ale ta idiotka naprawdę go wkurzała samym oddychaniem.
To wredne – stwierdziło jego sumienie.
No sorry. Mnie za geja.
To było wredne.
– Zechciej zabrać stąd swoją twarz, to mój dobry
humor zechce wrócić – warknął z satysfakcją obserwując rumieniec i wstyd na
twarzy dziewczyny. – Chyba, że wyczuje tu resztki twojej obecności. Ale serio…
kradniesz powietrze – dodał, uśmiechając się słodko.
Ostrzegawcze spojrzenia jego przyjaciół niemal bolały.
Ale w końcu sama zaczęła.
To ty skończ – mruknęło jego sumienie. – Na Merlina, Potter,
nie bądź dzieckiem.
Smerfdalaj.
Bo kto nie lubi mugolskich bajek?
– Masz problem – burknęła dziewczyna, patrząc w
swoje kolana.
– Elokwentnie... - brzmiałby odgłos opuszczania
przez ciebie tego przedziału.
Czuł się tak strasznie źle.
– Uspokójcie się, co? – odezwał się cicho Remus,
patrząc na Pottera z lekkim zdziwieniem.
Och, wybacz. Zakłócam ci proces rozpływania się nad twoją
wspaniałą dziewczyną? – wysyczał jadowicie obcy, niesłyszany dotąd głosik w
jego głowie.
Zamrugał zdziwiony.
To nie była duma, dla której raniące było
obrażanie któregokolwiek z jego przyjaciół, nie był to też temperament, który choć
odzywał się w złych momentach nie był aż tak jadowity i nie miał w sobie tyle
okrutności. Nie mógł to być rozum ani instynkt, tym bardziej nie serce czy
sumienie. To było coś dziwnego, obcego. Coś, co podburzyło temperament,
zagłuszyło serce, uciszyło sumienie, zaćmiło rozum, wyciągnęło na wierzch
najgorszą część dumy, stłumiło rozsądny głos instynktu.
Zerwał się na równe nogi.
– To może pomyśl
dwa razy, zanim następnym razem napchasz nam przedział, żeby móc się
obściskiwać ze swoją dziewczyną, zmuszając innych do znoszenia jej głupich
koleżanek! – warknął, czując przejmującą nad nim kontrolę wściekłość. Nie
czekając na reakcję opuścił przedział, zatrzaskują za sobą drzwi, przez co
niemal mógł wyczuć, jak jego przyjaciele wzdrygnęli się.
Dopiero kiedy znalazł się na końcu
pociągu i zapalił papierosa udało mu się uspokoić. Wziął parę głębokich
oddechów i zaciągnął się dymem od razu czując cudowne ukojenie szalejących
wewnątrz niego emocji. Pamiętał jeszcze czasy, gdy nie czuł krępacji na myśl o rozpłakaniu się w miejscu
publicznym. Był jeszcze dzieckiem. Śmiał się zawsze głośno i szczerze, płakał
otwarcie, nie ukrywał strachu. Z biegiem lat coraz bardziej za tym tęsknił, ale
po prostu nie mógł sobie pozwolić na powrót do bycia ekstrawertykiem. Uch, miał
już siedemnaście lat, był dorosły. To do czegoś zobowiązuje.
Bycie dorosłym jest do bani.
Nie mógł się nie zgodzić.
Po paru minutach zaczęły się wyrzuty
sumienia. Nie powinien reagować tak gwałtownie, nie wiedział, co dokładnie go
do tego podusiło, ale obiecał sobie, że więcej do tego nie dopuści. Ostatnio
coraz częściej miewał ochotę wydrzeć się na pierwszą lepszą spotkaną osobę, ale
dotąd udawało mu się nad tym panować.
– Po prostu każemy mu trzymać gębę na kłódkę
– cichy głos, dobiegający z niedaleka sprawił, że odruchowo zgasił papierosa i
wtopił się w cień, unikając konfrontacji z nadchodzącymi osobami.
– To nie jest do końca dobre.
W tej chwili oczom Jamesa ukazały się
cztery sylwetki w szatach Slytherinu. Zamarł, niemal nie oddychając coraz
bardziej zaciekawiony tą rozmową. Rozpoznał wyprostowaną sztywno sylwetkę
Blaked i jej ciemne włosy opadające na plecy oraz stojącą obok niej Prospect
oraz Rattera i Tenebrisa, którzy stali bokiem do niego, by patrzeć na, zwrócone
twarzami w tą samą stronę co Potter, Ślizgonki.
– Jasne, że nie jest, Drake – prychnęła Blaked. –
Jeśli masz jakiś pomysł, co zrobić, to proszę. Przedstaw go – dodała, a James
mógł sobie wyobrazić chłodne spojrzenie wbite w ciemnoskórego chłopaka.
– Nie mam. Zrobimy po twojemu – mruknął tamten, po
czym dodał. – Ale to przecież nie jego wina…
Przerwało mu prychnięcie tym razem z ust blondyna.
– Od kiedy jesteś taki wyrozumiały? – parsknął. –
Może ty też…
– Nie! – wtrącił natychmiast Tenebris. – Nie, no
co ty. Powaliło cię?
– Tak go bronisz…
– Spokój – znów odezwała się Blaked. – Po prostu
póki co nikt spoza domu nie może się
dowiedzieć. To będzie Ślizgońska tajemnica.
– Jak myślisz, co by było, gdyby ktoś się
dowiedział? – tym razem pytanie zostało zadane przez Prospect.
– Mielibyśmy przesrane – odparła brunetka. – Jeśli
ktokolwiek się dowie…. Uh, nie. Nie będziemy o tym teraz rozmawiać, ktoś może
usłyszeć. Ach, i trzeba będzie mu napomknąć, że ma z nikim się tym nie dzielić.
W końcu nie chcemy niepotrzebnych ofiar – mruknęła, na co pozostali zaśmiali
się cicho. Blaked odwróciła się w stronę drzwi z tylnego przedziału, kiedy
kątem oka spojrzała prosto w miejsce, w którym stał James. Jego serce na chwile
się zatrzymało, podczas gdy dziewczyna zmrużyła oczy, patrząc na niego uważnie.
W duchu modlił się, by nie dojrzała go w cieniu, padającym na jego postać.
Na szczęście w tym momencie pociąg
zatrzymał się, a banda Ślizgonów opuściła tylny przedział. Potter odetchnął z
ulgą, opierając głowę o ścianę, po czym sam wrócił do swojego przedziału, bez
słowa zabierając swoje rzeczy. Jego głowa zdawała się lada moment eksplodować.
Cholera.
„Kiedy radzimy, tośmy kłótni bliscy,
Gdy przyjdzie czynić, zrozumiem się wszyscy.”
Gdy przyjdzie czynić, zrozumiem się wszyscy.”
Kazimierz Brodziński
James od rana czuł, że jego głowa
zbuntowała się przeciwko niemu i postanowiła eksplodować, ale w chwili, w
której znalazł się w Wielkiej Sali, której ściany zdawały się drżeć od szumu,
pomyślał, że świat naprawdę się na niego uwziął i to brutalnie.
Przed wejściem do szkoły zostali
gruntownie przeszukani, sprawdzeni wykrywaczem Czarnej Magii, który przypadkiem przepalił się, gdy James
stwierdził, że Auror jest zbyt napastliwy przy inspekcji. Przez całe to
zajście, którego ofiarą padło w sumie pięć wykrywaczy (po przypale albo wcale,
nie?) trwało około pół godziny, gdyż James nie pomyślał, że zepsucie się pięciu
sprzętów na jednej osobie wyda się podejrzane nawet osobą tak tępym, jak
pracownikom Ministerstwa Magii, przez co został gruntownie przeszukany. Potem
Syriusz mówił coś o zamachu terrorystycznym i bombie schowanej w gaciach, Mike
zaczął wrzeszczeć hasła mugolskich terrorystów, Remus tłumaczył coś o opętaniu
i satanistycznych rytuałach, więc koniec końców cała czwórka miała zostać
poddana zaklęciom sprawdzającym, jednak cała sytuacja przestała być zabawna,
gdy aurorzy wyciągnęli różdżki. Oczywiście Huncwoci poczuli się zaniepokojeni
tym działaniem, więc naturalnie wyciągnęli swoje. Nie mieli zamiaru pozwolić im
zbombardować się Merlin wie jakimi bzdurami, więc sami postanowili użyć magii –
w samoobronie, rzecz jasna. Ostatecznie pojawił się jakiś szef wszystkich
szefów (choć jak podejrzewał James był to po prostu facet odpowiadający za tych
idiotów w Hogwarcie, żadna szycha) i znów zrobiło się zabawnie, gdy zaczął się
drżeć na aurorów, że to miała być rutynowa kontrola, a oni zrobili z tego nie
wiadomo co. Potem dodał coś o półgłówkach, nie potrafiących odróżnić
czarnoksiężników od uczniów. Oficjalne przeprosiny, jakieś głupie gadanie,
interwencja McGonagall, jej wrzaski o opóźnianiu ceremonii przez bandę
nieznających się na magii patafianów z ministerstwa… A potem spokojnie ruszyli
na ucztę, zostawiając bandę aurorów na pastwę opiekunki Gryffindoru.
Zabawa była przednia.
Kątem oka zerknął na stół Ślizgonów z
niepokojem zauważając podejrzany uśmiech na twarzy Blaked, który zniknął, gdy
ciemne oczy dziewczyny spoczęły na nim, przez co zorientowała się, że ją obserwował.
Przez chwilę mierzyli się chłodnymi spojrzeniami, aż uniósł lekko jeden kącik
ust, na co dziewczyna wysłała mu surowe spojrzenie, jakby ganiła go za ten
gest. Mrugnął do niej zawadiacko. Uniosła prawą brew. Opuścił kącik ust, by po
chwili unieść drugi. Puściła mu oczko. Zwilżył wargi.
Odwrócili wzrok w tym samym momencie.
– Serio? Najpierw Evans, teraz Blaked. Kiedy
znajdziesz sobie jakiś miły i spokojny obiekt zainteresowań? – spytał Syriusz,
uśmiechając się do przyjaciela szeroko, na co on przewrócił oczami. – Jakąś
ładną, cichutką Puchonkę, a nie taką Bla…
– Daj mi spokój z tą szajbuską. Dała mi dzisiaj
nieźle w kość – przerwał James i odwzajemnił uśmiech.
– Będziecie najgorzej dobraną parą prefektów w
historii Hogwartu, mówię ci – parsknął Black. James uśmiechnął się tylko i
przeniósł wzrok na sufit, albo w miejsce, gdzie sufit znajdować się powinien.
Otóż Wielka Sala zawsze pokazywała niebo, jakie akurat się znajduje nad
zamkiem, więc James nie był do końca pewien, czy można to nazwać sufitem, choć
teoria Łapy, że tak naprawdę nad Wielką Salą nie ma dachu, a z zewnątrz można
zobaczyć jedynie zaklęcie iluzji, została całkowicie obalona w dniu, w którym
postanowili wybrać się na dach szkoły i dokładniej zbadać teren nad salą
jadalną. Całkowicie prawdziwy, zdaniem Jamesa. W powietrzu unosiło się tysiące
płonących świec, które rzucały światło na uczniów poszczególnych domów i
stojących pomiędzy stołami pierwszorocznych, którzy czekali na swój przydział,
z małym lub dużym przerażeniem obserwując niewielki stołek, na którym
spoczywała stara, spiczasta Tiara Przydziału.
Zapadła cisza, którą przerwało ciche chrząknięcie
tiary. Rozdarcie przy rondzie kapelusza rozwarło się, a tiara zaczęła śpiewać
swoją coroczną pieśń:
Tysiąc lat temu, gdy
młodą tiarą byłam
Głowę czarodzieja
potężnego zdobiłam.
Po wielu podróżach, nie
jedno zdobył serce,
W końcu znalazł odpowiednie
miejsce.
Potrzebował już jedynie
do pomocy rąk.
Znalazł je w miejscu,
gdzie niegdyś miał dom.
I właśnie w ten sposób
powstała wasza szkoła,
Lecz jak w przygodach
bywa
Historia ponurą
tajemnice skrywa.
Piękna Ravenclaw z
otwartym zawsze umysłem
Nie lubiła nie
zgadzania się z jej pomysłem.
Slytherin, którego
spryt przewyższał wielu
Wroga odnalazł w
najlepszym przyjacielu.
Huffelpuf, która
chciała w zgodzie żyć
Straciła swą
cierpliwość, gdy przyjaźni przerwano nić.
Gryffindor wciąż nowych
przygód poszukiwał
Swą nieobecnością
wieczną przyjaźń rozłamywał.
Zanim się rozpadła
czwórka czarodziei
Sprawili, bym spełniła
obowiązek Założycieli.
To ja do dziś dobieram,
W jakim domu się
znajdziecie,
Lecz muszę wam coś
wyznać, zanim podejdziecie.
Nie wystarczy wam jedna
z czterech cech
By zło z zamku
wypędzić,
Bo na co zda się
Godryka szlachetność i odwaga,
Gdy z przebiegłością
Salazara nie nastanie równowaga?
Co wskóra jego ambicja
i spryt,
Gdy za Rowenę myśleć
nie będzie nikt?
Jednak nawet
inteligentny rozum
Odwrócić może się
przeciwko wam,
Jeśli dobrego serca
Helgi nie znajdziecie tam.
By czynić dobro
potrzebna jest odwaga,
Ale też ambicja,
sprawiedliwość i rozwaga.
Wniosek z tego jeden,
mało tutaj znany
Bo choć dzielą nas
umysły,
Wszyscy serca piękne
mamy.
Zło będzie czekać na
odpowiedni moment,
By wkraść się w wasze
umysły,
Zamęt zrobić w głowie.
Czeka w każdym cieniu,
patrząc na was znów,
A ja znowu myślę, patrząc do waszych głów,
Że jedynie razem
możecie to zatrzymać
I zło, chcące was
zniszczyć ostatecznie powstrzymać.
A wy znowu pomyślicie,
Że stara czapka już
majaczy,
Lecz to co mówię jest
prawdziwe,
Każdy z was w końcu to
zobaczy.
Tymi słowami pieśń
zakończyć najwyższy czas.
Nadeszła właśnie
chwila, by znów przydzielić was!
W chwili, w
której wybuchła fala oklasków, jakby nikt nie słyszał ponurych i zdecydowanie
mało optymistycznych słów tiary, James mógłby powiedzieć, że poczuł się
skołowany, ale musiałby skłamać. Akurat tak się składa, że chyba najbardziej ze
wszystkich mógł zrozumieć słowa tiary. Rozejrzał się po sali i stwierdził, że
wiele osób nie klaskało, a byli to w większości roczniki od piątych w górę. No,
paru pierwszoroczniaków wyglądało na zbyt przerażonych, by chociaż unieść ręce,
ale to zrozumiałe. Tym bardziej jeśli pochodzili z mugolskich rodzin. Jego
reakcja była podobna, gdy zobaczył samochód.
– Wyczytany
uczeń lub uczennica wkłada tiarę na głowę i siada na stołku – poinstruowała
pierwszorocznych profesor McGonagall. – Po usłyszeniu swojego przydziału
zdejmuje tiarę i siada przy odpowiednim stole. Chciałabym zastrzec, że w tym
roku mamy przyjemność przywitać także dwójkę uczniów, nie uczęszczających dotąd
do naszej szkoły, którzy zostaną przydzieleni na szósty oraz siódmy rok.
Ciszę
w sali przerwały zainteresowane szepty i pomruki uczniów. Wzrok Jamesa skupił
się na grupce pierwszorocznych. Teraz dopiero dojrzał dwie, wyraźnie
wyróżniające się wzrostem postacie, jednak nie mógł zobaczyć ich twarzy, gdyż
stali tyłem do uczniów. Jedyne, co udało mu się ustalić to płcie tajemniczych
osób – chłopak i dziewczyna.
– Ackerlery, Owen! – zawołała profesor McGonagall,
uciszając tym samym szumy w wielkiej sali. Pyzaty blondynek wyszedł nieśmiało
przed szereg i niepewnym krokiem zbliżył się do tiary, którą nałożył sobie na
głowę i usiadł. Nie minęło pięć sekund, a tiara krzyknęła:
– Ravenclaw!
– Jak myślicie, o co
chodziło tiarze? – spytał Mike, gdy fala oklasków przy stole Krukonów ucichła.
– Byś słuchał to byś
wiedział – stwierdził James, udając zainteresowanie Alert Claudią, która
siedziała właśnie z Tiarą Przydziału na głowie.
– Słuchałem! – oburzył się
Mike, podnosząc lekko głos, czym zwrócił na siebie uwagę osób siedzących
niedaleko. – Pytam tylko o wasze wrażenia – dodał szeptem.
– Świetne, naprawdę.
Mogłaby spokojnie rozpocząć karierę muzyczną, nie sądzicie? – parsknął Syriusz.
James parsknął śmiechem.
– Już to sobie wyobrażam.
Widownia wypełniona piszczącymi i podekscytowanymi fankami, ochrona
wyprowadzająca psychofanów poza teren imprezy, staniki rzucane na scenę, a
tam… Czapka – powiedział, ostatnie słowo
wymawiając z przesadnym entuzjazmem. Łapa i Davis ryknęli śmiechem, jednak
przez głośne owacje ze strony Slytherinu nikt tego nie usłyszał. Jedynie Remus
wysłał im pełne politowania spojrzenie. James uśmiechnął się niewinnie i
wzruszył ramionami.
Ceremonia
przydziału trwała i trwała. McGonagall dotarła już do litery L, kiedy spod
stołu wyłoniła się niewyraźny zarys postaci ducha Gryffindoru – Prawie Bezgłowego
Nicka, a raczej Sir Nicolasa de Mnimsy-Porpingtona. Duch-rezydent Gryffindoru,
którego głowa utrzymywała się tylko na kawałku skóry po czterdziestu pięciu
uderzeniach tępym toporem.
– Jak miło znów widzieć znajome twarze –
rozpromienił się Nick, uśmiechając do Huncwotów. – James, mój drogi, słyszałem
co cię spotkało w te wakacje, mam nadzieję, że lepiej się już czujesz – dodał,
na co twarz Pottera wykrzywił lekki grymas. Zauważył, że parę osób
przysłuchiwało się tej rozmowie z zaciekawieniem.
– Jest w porządku – mruknął, wbijając wzrok w
swoje kolana.
– Straszne rzeczy się dzieją – kontynuował Nick. –
Czarny Pan… tak go teraz nazywają. Ludzie boją się wymawiać jego imię ze
strachu przed śmiercią.
– To ty już chyba nie masz się czego bać, nie? –
wtrącił Mike. Nick powiedział coś, co zapewne było ganiącą uwagą na temat
nietaktownego komentarza Skrzydlaka, jednak James tego nie usłyszał, gdyż duch
został zagłuszony przez owacje Gryfonów, gdy Nickson Claudia została
przydzielona do ich domu.
– Chodzi o to, mój chłopcze, że Sam-Wiesz-Kto
coraz bardziej się panoszy. Ale można go pokonać, słyszeliście tiarę. Szara
Dama zdradziła mi kiedyś, oczywiście w wielkiej tajemnicy, że spacerowała nocą
niedaleko Wieży Północnej, gdy usłyszała podejrzany głos. Ponoć przypominał jej
nauczyciela wróżbiarstwa, ale nie była pewna. Mówił o Sami-Wiecie-Kim… – mówił
cicho Nick. James poczuł, że jego serce nieznacznie przyśpiesza rytmu.
– I co? – wydukał, próbując
zapanować nad drżeniem głosu. Nick rozejrzał się uważnie, upewniając, że
wszyscy poza Huncwotami skupiają uwagę na Richardzie Pattersonie, który czekał
właśnie na przydział.
– Ponoć mówił do kogoś, kto ma wystarczającą moc,
by go pokonać… Oczywiście nie należy wierzyć we wszystkie przesądy, ale jeśli
ten ktoś naprawdę został naznaczony… Może okazać się być naszą jedyną nadzieją
– zakończył. James przymknął powieki. Nie wiedzą do kogo mówił, nie widzieli go
tam. Uśmiechnąłby się zapewne, gdyby nie ostatnie wypowiedziane przez Nicka
słowa.
„Może okazać się być
naszą jedyną nadzieją”.
Dlaczego on, do cholery? Nie miał
żadnych nadzwyczajnych umiejętności. Nie był dojrzałym, doświadczonym
czarodziejem, który zna zaklęcia o jakich większości się nie śniło. Był tylko
rozpieszczonym, nieodpowiedzialnym, marudnym, leniwym dzieciakiem, który nie
mógł pojąć myśli, że jest już dorosły i musi zacząć brać za siebie
odpowiedzialność. Uch, skromność nigdy nie była cechą, którą mógłby siebie
opisać i lubił myśleć o sobie jako o kimś, kto ma wiele możliwości i osiągnie w
życiu wszystko, co będzie chciał. Kiedyś lubił myśleć, jak będzie wyglądać jego
życie za dziesięć, dwadzieścia lat. Wyobrażał sobie siebie jako najlepszego
szukającego na świecie albo Szefa Departamentu Aurorów…
Teraz jego patrzenie w przyszłość
ograniczało się do rozmyślania, czy dożyje kolejnego dnia.
Ta… Dzięki Hammil.
– Potter, Edmund!
Cholera do kwadratu.
„Gdzie płonie jeszcze
mały płomyk nadziei, tam widać światło nieba.
Ladislaus Boros
To już było po prostu okrutne.
Okay, dużo mógł znieść. Przepowiednia –
okay. Porwanie – okay. Naprawdę jego nerwy powinny dostać jakąś nagrodę za
wytrzymałość, bo zniósł w swoim siedemnastoletnim w życiu bardzo dużo. Ale do
jednej szkoły ze swoim pieprzonym kuzynem chodzić nie będzie! Nie ma opcji!
Wyślijcie go do Voldemorta, każcie zamieszkać z bandą Blaked, wsadźcie do
paszczy ziejącego ogniem smoka, ale do tego gnojka nie każcie się zbliżać! Nie!
Los nie może nienawidzić go aż tak bardzo.
Prawda?
Z tłumu pierwszoroczniaków wystąpiła
pierwsza wysoka postać. Dopiero, gdy chłopak usiadł na stołku James rozpoznał w
nim swojego dalekiego kuzyna – wnuka zmarłego brata dziadka Rogacza, czyli syna
wyklętego z rodu, w związku o zarzut morderstwa na siostrze Jamesa, Marley’a
Pottera. Pamiętał go. Pamiętał, że przychodził do jego domu razem z ojcem, gdy
tamten próbował namówić Charlesa do wstawienia się zanim przed rodziną.
Oczywiście Charles chciał zgrywać dobrego kuzyna, zapraszał ich, wmawiał, że
zrobi co w jego mocy, by pomóc rodzinie, by tuż po ich wyjściu prychnąć
pogardliwie. Cała ta sielanka trwała gdzieś do trzynastego roku życia Jamesa,
kiedy Marley odkrył, kto tak naprawdę zamordował Cindy i kto wrobił go w to
wszystko. Do tego czasu musiał regularnie znosić wrednego kuzyna, który zaraz
po opuszczeniu dorosłych zmieniał się w aroganckiego, podłego dupka, którego
cieszył sam fakt, że zbił głupią figurkę w pokoju Jamesa. Oczywiście chłopak
szybko zrozumiał, że nie należy komukolwiek o tym wspominać, tym bardziej, że
działania chłopaka wynikają przede wszystkim z zazdrości, gdyż po
wydziedziczeniu Marley został bez grosza przy duszy, więc zrobiona z drogiej
porcelany figurka słonika z podniesioną do góry trąbą była czymś, o czym Edmund
mógł tylko pomarzyć.
Oczywiście James mógł mu po prostu dać ozdobę, gdyby chłopak powiedział,
że mu się podoba, zamiast rzucać ją o ścianę.
Przecież to chłam.
Edmund był wysokim, szczupłym chłopakiem
z brązowymi włosami, sięgającymi ramion, ulizanymi, jakby zamiast szamponu
używał śluzu gumochłona. Miał głęboko osadzone oczy, których tęczówki były
szaroniebieskie, choć więcej było w nich szarości. Kolor skóry miał dziwnie
blady, pasujący od wychudzonej twarzy. Wyglądał niemal jak zjawa, lub demon,
którego James widział na jakiejś mugolskiej reklamie w wakacje. Używana szata
wisiała na nim luźno, przez co Rogacz poczuł współczucie, które wyparowało tuż
po tym, jak kuzyn spojrzał mu w oczy.
I to nie było dobre spojrzenie.
Miał ochotę umrzeć.
– Ravenclaw!
– krzyknęła tiara, dobre trzy minuty po założeniu jej na głowę Edwarda.
– Udław się tym uśmieszkiem, gnojku – warknął
Potter, kiedy chłopak, przechodząc obok stołu Gryffindoru obdarzył go złośliwym
grymasem, odwzajemniając go z większą ilością jadu i ironii.
– James…? – Syriusz spojrzał na niego ze
zdziwieniem. – Dobrze się czujesz? – spytał, zerkając na Remusa i Mike’a.
– Cudownie wręcz – odparł Potter, mentalnie
wbijając Edmundowi widelec w czoło.
– Potter, Daisy!
Kolejna postać wyróżniająca się z tłumu
pierwszoroczniaków była znacznie niższa niż Edmund. James zmarszczył brwi,
przyglądając się niskiej i drobnej dziewczynie. Nie pamiętał jej, nawet nie był
świadomy, że kuzyn jego ojca miał córkę. Ale najwidoczniej miał. Mógł
przypuszczać, że jest od niego znacznie młodsza, jednak przypominając sobie
słowa profesor McGonagall sprzed rozpoczęcia Ceremonii Przydziału. „Zostaną przydzieleni
na szósty i siódmy rok”. Edmund jest jego rówieśnikiem, czyli ta tutaj musi być
rok młodsza. Miała drobną, twarz, duże, brązowe oczy i tego samego koloru
włosy, przycięte na wysokość twarzy oraz prostą grzywkę nad oczy. Smukłej
sylwetki nie mogła ukryć nawet zbyt luźna szata.
– Huffelpuf!
– krzyknęła tiara, a stół Puchonów wybuchł falą oklasków.
– Cieszcie się idioci. Teraz ładne oczka, a w nocy
poderżnie wam gardła. Podstępna, wredna harpia… – mruknął James, wysyłając
dziewczynie zabójcze spojrzenie. Ona zdawała się tego nie zauważać i pomachała
mu z szerokim uśmiechem.
– O tak… morderczyni jak się patrzy – zironizował Mike.
– Nie wiedziałem, że masz jeszcze jakąś rodzinę – dodał.
– Jestem biedny, nie stać mnie na rodzinę. To
zbieżność nazwisk – warknął Potter.
– I dlatego wyzywasz ich od harpii i gnojków? –
zapytał Remus, unosząc brew.
– Źle im z oczu patrzy. – James przygryzł wargę,
ignorując już zaczepki przyjaciół.
Zdecydowanie nie chciał teraz rozmawiać.
W końcu, gdy ostatni uczeń został
przydzielony do Gryffindoru, Filch wyniósł stołek z Tiarą Przydziału poza teren
Wielkiej Sali. Przez chwilę panował gwar, kiedy uczniowie wymieniali się
różnymi informacjami, plotkami czy Merlin wie czym jeszcze, aż wstał dyrektor.
Stopniowo zapadała cisza, o której James marzył prawie tak samo mocno, jak o
położeniu się spać.
– Zanim nasza wspaniała uczta całkowicie pochłonie
wasze umysły, prosiłbym jeszcze o chwilę uwagi – rozpoczął Dumbledore,
uśmiechając się dobrotliwie. Widząc ten uśmiech Potter poczuł dziwne uczucie,
buzujące krew w żyłach. Znikąd ogarnęła go dziwna wściekłość całkowicie
nieuzasadniona. Wściekłość podobna do tej w pociągu, tylko spotęgowana
wielokrotnie. – Jak co roku przypominam, że wejście do lasu obok szkoły jest
całkowicie zakazane. W dodatku lista rzeczy zabronionych, którą możecie w
całości przeczytać w gabinecie naszego kochanego woźnego, wzrosła o trzy
punkty, którymi nie będę was teraz zanudzał. Jak pewnie zauważyliście, przed
wejściem do szkoły zostaliście przeszukani i sprawdzeni przez urzędników
Ministerstwa Magii… Miałem nadzieję, że obejdzie się bez zbędnych kłopotów... –
urwał na chwilę, patrząc w stronę stołu Gryffindoru, gdzie Huncwoci wymienili
znaczące spojrzenia – jednak jak wiadomo nadzieja bywa złudna. Na szczęście nie
musicie się obawiać, dzisiejszy incydent był jednorazowy. Z żalem muszę
oznajmić, że po ataku na naszą szkołę, jaki miał miejsce w czerwcu, straciliśmy
dwóch wspaniałych profesorów. Jak zapewne większość z was wie profesor
Greustoun zginął w walce, a profesor Slughorn, jak pewnie nie wiecie,
postanowił przejść na zasłużoną po tylu latach emeryturę. Niestety nowy
nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią nie zdążył jeszcze przybyć, jednak
zapewniam, że pojawi się na czas, by poprowadzić jutrzejsze lekcje. Za to
profesora Slughorna zastąpi wspaniała Miranda Hockuson! – oznajmił, na co z
krzesła podniosła się średniego wieku kobieta z miłą twarzą i ciepłym uśmiechem
na niej. Rozległy się głośne brawa, którym towarzyszyły szepty przeważnie
chłopców ze starszych roczników.
– Niezła – stwierdził Mike, uśmiechając się
głupio.
– Zwariowałeś? – syknął Remus. – Mogłaby być twoją
matką! – stwierdził.
– Albo ja jej tatusiem – odparł Davis, poruszając
znacząco brwiami, co spowodowało parsknięcie Łapy i westchnięcie Lunatyka.
James skrzywił się jedynie, próbując odpędzić od siebie wyobrażenia Mike’a i
nowej nauczycielki w niepożądanych sytuacjach.
– Ja mam bardzo bujną wyobraźnie – mruknął
bardziej do siebie niż do chłopaków, jednak oni usłyszeli to i ryknęli zgodnym
śmiechem. Opanowali się po chwili, zdając sobie sprawę, że pozostała część sali
uciszyła się przed ich napadem śmiechu.
– Chciałbym jeszcze po uczcie poprosić do siebie
Prefektów Naczelnych. To chyba tyle z oficjalnej części…
– kontynuował Dumbledore, przyglądając się uczniom z rozbawionym błyskiem
w oku. – A teraz… Wsuwajcie!
„Dwóch najlepszych
lekarzy ze wszystkich to dr Śmiech i dr Sen.”
Zmierzał do gabinetu dyrektora,
całkowicie ignorując Blaked, która podeszła do niego jakieś pięć minut po jego
wyjściu z Wielkiej Sali. Wysłała mu chłodne spojrzenie, jednak nic nie mówiła
przez całą drogę.
Uczniowie w większości ruszyli już do
swoich Pokojów Wspólnych, więc panowała względna cisza, co jakiś czas mijali
rozchichotane grupki, które milkły pod wpływem lodowatego wzroku dwójki
prefektów. Widocznie Blaked miała dziś taką samą ochotę na włóczenie się po
zamku jak on. Czyli nie miała wcale.
– Znasz hasło? – spytała, kiedy stanęli przed
kamienną chimerą, prowadzącym do gabinetu.
– Niby skąd mam znać? – odparł pytaniem, unosząc
brew. – Jestem w tej szkole od dwóch godzin, skąd mam znać hasło?
– Czekaj, zdążyłeś w ciągu dwóch godzin podpaść
aurorom, pozbawić pracy dwóch urzędników i znów
stać się obiektem zainteresowań całej szkoły, ale nie zdążyłeś poznać
głupiego hasła? – spytała Blaked. James przewrócił oczami, powstrzymując się od
uderzenia głową w pobliską ścianę. Westchnął cicho.
– Jak widzisz miałem bardzo zajęty dzień –
warknął. – Co z tobą? Pilnowanie ślizgońskich tajemnic wymaga dużo uwa…
– urwał. Blaked szybkim, zwinnym ruchem przycisnęła go do ściany, wbijając
różdżkę w jego kark. Był zdziwiony tym jak szybka była reakcja dziewczyny,
jednak to zdziwienie było niczym w porównaniu do szoku, że jego instynkt nie
zareagował.
– Wiedziałam – warknęła, z furią wpatrując się w
jego twarz. – Wiedziałam, że tam byłeś, cholerny dupku – dodała. – Gadaj, co
słyszałeś!
– Słonko, uspokój się, złość piękności szkodzi –
zaśmiał się. Położył dłoń na nadgarstku dziewczyny, a drugą sięgnął po swoją
różdżkę, owijając rękę wokół talii dziewczyny. Spojrzała na niego
zdezorientowana. Dopiero, gdy koniec jego różdżki wbił się w jej żebra,
zaskoczenie znów zmieniło się w grymas złości. – Odłóż to, bo komuś oko
wydłubiesz – dodał lekceważąco.
– Mam szczerą nadzieję, że tym kimś będziesz ty –
wycedziła przez zaciśnięte zęby Blaked. – Gadaj, co słyszałeś.
– Wiele rzeczy, mam ci wszystkie wymieniać? –
Arogancki uśmiech Jamesa powiększył się na rosnącą złość w oczach Ślizgonki.
– Mogę usunąć ci pamięć – stwierdziła pewnie,
patrząc hardo w oczy chłopaka. Ten zaśmiał się tylko i rzekł:
– Mogłabyś spróbować, ale obawiam się, że na
próbie by się skończyło. – Zdjął lewą rękę z jej dłoni i uniósł na wysokość jej
twarzy, machając przed oczami malutką buteleczką, przypiętą do czarnego
sznurka, obwiązującego jego nadgarstek. – Widzisz to? To eliksir pamięci z
małą, magiczną właściwością. Działa jak amulet. Tak długo jak go noszę mojej
pamięci nic nie grozi – wyjaśnił. Widział zdziwienie i podziw w oczach Blaked
oraz ewidentną chęć odebrania mu fiolki, którą była zmuszona zdusić w sobie,
gdy w następnej chwili zza jej pleców rozległ się dźwięk wciąganego głośno
powietrza. Odskoczyli od siebie gwałtownie, równocześnie zdając sprawę, jak
dwuznacznie musiała wyglądać ich pozycja dla osób trzecich. Zanim zdołał
chociaż się odezwać dwie rozchichotane dziewczyny (na oko trzynastoletnie)
odbiegły w pobliski korytarz. Blaked wydawała się chcieć za nimi pobiec, jednak
James chwycił ją mocno za przedramię.
– Uspokój się. To tylko dzieci – mruknął.
– Jeśli jutro po zamku będą chodzić jakiekolwiek
głupie plotki… – zaczęła groźnie Ślizgonka, patrząc na zakręt, za którym
zniknęły dziewczyny.
– Plotki zawsze są głupie – przerwał jej spokojnie
Potter.
– Nie pouczaj mnie! I nie dotykaj! – warknęła
Blaked, wyrywając rękę z jego uścisku. Chłopak wydał z siebie coś pomiędzy
krzykiem, a jękiem.
– Jesteś taka dziecinna! – oskarżył, czując coraz
większą frustrację.
– Ja dziecinna!?
– Nie, cholera, ta ściana za tobą! Zgrywasz wielce
groźną i niebezpieczną!
– Taki jesteś mądry? Czy tylko ci się tak wydaje
od przebywania z bandą tępych lwów!? – krzyknęła, zaciskając dłonie w pięści.
– Może w Slytherinie jesteś wielką szychą, ale na
tle szkoły to nic, więc nie wyobrażaj sobie zbyt wiele! – odparował. – Królowa
Lodu, postrach węży! Ego ci się od tego nadymało, i tyle!
– Ty pieprzony dupku! Co ty sobie wyobrażasz, co!?
Że jak Gryfoni mają cię za nie wiadomo jakiego spryciarza, to naprawdę jesteś
taki mądry! Dla tych idiotów nawet KAMIEŃ może być inteligentny! Jesteś
zwykłym, rozpieszczonym dzieciakiem, który zbyt wiele sobie wyo…
– Ach, tu jesteście. Zupełnie zapomniałem, że nie
znacie hasła. Zapraszam do środka. – Monolog Blaked przerwał spokojny, ale
przebijający się przez krzyki dziewczyny, głos dyrektora, który stanął w
otwartym już wejściu do swojego gabinetu. – Na przyszłość możecie zapamiętać,
że hasło brzmi „pałka lukrecjowa”,
ale gdybyście zapomnieli wystarczy przedstawić swoją funkcję Prefekta
Naczelnego i pokazać chimerze swoją oznakę – oznajmił Dumbledore, gdy wchodzili
po spiralnych schodach, po czym wpuścił
ich do gabinetu. Był to piękny, kolisty pokój, którego ściany pokryte były
portretami byłych dyrektorów. Sądząc po cichym pochrapywaniu większość z nich
już spała.
– Usiądźcie – polecił dyrektor wskazując dwa
krzesła przy biurku, samemu zajmując miejsce po jego drugiej stronie. Zrobili
to, wymieniając mordercze spojrzenia. – Wnioskuję, że współpraca nie układa się
wam zbyt dobrze.
– Dlaczego on jest prefektem!? – wybuchła Blaked,
zrywając się na równe nogi. Widocznie to pytanie męczyło ją od jakiegoś czasu. –
Jest nieodpowiedzialny, dziecinny, niepunktualny, infantylny… Nie nadaje się do
tego! – krzyknęła. James poczuł kolejną falę wściekłości. Nie obchodziło go w
tej chwili, że wcześniej myślał dokładnie tak samo. Ona nie miała prawa tego
mówić.
– Ja się
nie nadaję!? – splunął. – A kto tutaj jest siedemnastoletnią psychopatką!? Ja!?
Kogo cieszy gnębienie innych!? Kto knuje z cholernymi Ślizgonami plan podbicia
świata!? – warknął. Odpowiedziało mu wściekłe spojrzenie dziewczyny i pełne
jadu słowa:
– Jest arogancki…
– …wredna…
– …napuszony…
– …nie obchodzi jej nic, poza czubkiem jej
własnego nosa!
– Wywyższa się, dręcząc słabszych!
– Wtrąca się…
– DOŚĆ! – zagrzmiał dyrektor, na co zarówno James
jak i Blaked ucichli. – Nie będę tolerował waszych kłótni w czasie pełnienia
obowiązków prefektów. Nadanie wam tych funkcji było moją decyzją i nie podlega ona
żadnym dyskusją. Swoje konflikty proszę rozwiązać po spełnieniu swoich
obowiązków, od moich prefektów wymagam współpracy, czy to jasne? – zapytał,
patrząc na uczniów surowym wzrokiem znad okularów-połówek.
– Jasne – potwierdził cicho James, zawstydzony
faktem, że przekroczył granicę cierpliwości dyrektora.
– Jasne – powtórzyła Blaked, patrząc w ziemię.
Dumbledore skinął głową, widocznie usatysfakcjonowany
rozwiązaniem problemu.
– Świetnie. Dzisiaj odbędzie się wasz pierwszy wspólny patrol o godzinie dwudziestej
trzeciej aż do drugiej w nocy. Do niedzieli proszę o spisanie raportu i oddaniu
go w ręce profesor McGonagall. Panna Blaked może udać się już do swojego
dormitorium, zaś pana, panie Potter, proszę o zostanie jeszcze na chwilę – rzekł.
Po jego słowach Ślizgonka opuściła gabinet, mrucząc ciche „Do widzenia,
dyrektorze”, zostawiając Jamesa sam na sam z profesorem, który obdarzył go
uważnym spojrzeniem. Potter zawsze odnosił wrażenie, że starzec dzięki temu
spojrzeniu ma możliwość usłyszenia wszystkich jego myśli, nie używając nawet
legilimencji.
– Mam wrażenie, że chcesz ze mną o czymś
porozmawiać, James.
Cholera do sześcianu.
Czuł się tak strasznie źle.
Musiał powiedzieć.
W następnym rozdziale:
– Nowy nauczyciel
– Małe tête-à-tête
w korytarzu (przysięgam, będzie trochę Jily)
– O tym, co się złego w szkole dzieje
– O tym, co się złego w szkole dzieje
– Ślizgońsko-gryfońskie
relacje
Długo nie było, ale rozdział mi się podoba. Mam nadzieję, że
wam również przypadnie do gustu.
Ann Black
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz